Solidar Śląsko Dąbrow

Aby nas jak ludzi traktowali

Jaki obraz ma Pan przed oczami wspominając strajkowe lato 1980 roku?
– Byłem wtedy na rodzinnej Lubelszczyźnie. Mój tata pracował w lubelskich PKZ-ach (skrót od PP PKZ – Przedsiębiorstwo Państwowe Pracownie Konserwacji Zabytków – przyp. KM). Pewnego dnia po powrocie z pracy powiedział, że znowu dziś nie robili. Zapytałem dlaczego? Odpowiedział, że nikt nie wie, materiału nie ma. Nie padło słowo „strajk”. Po urlopie, pod koniec sierpnia wróciłem na Śląsk. Przed pracą był taki zwyczaj, że wszystkie brygady spotykały się na ławeczkach, przed zjazdem na ranną zmianę i wtedy politykowaliśmy. Stwierdziliśmy, że najlepiej by było zebrać kilka oddziałów, żeby cały ciąg technologiczny stanął, nie tylko wydobycie, na którym ja byłem.

Co mogło być tą iskrą zapalną? Kiedy postanowiono strajkować i jak to wyglądało?
– Po szychcie tak ustaliliśmy. To było prawdopodobnie 3 września. Od słowa do słowa i postanowiliśmy, że nie zjeżdżamy dziś. Dosyć ludzi się zebrało i tak staliśmy. Komitet partii był w sąsiednim budynku. Widzą, że powinniśmy iść się przebierać i zjechać, a tu wszyscy stoją. Wśród nas słychać dyskusje – a to, że rękawic nie ma, łopaty się gną, buty się rozlatują. Zaczynało się od błahostek. Śmiem twierdzić, że gdyby wtedy sekretarz, niejaki pan Sztochel wyszedł i zapytał „Chopy, co wam jest? O co wam chodzi?” i załatwiono by te żądania, to wszyscy by zjechali, lecz on nie wyszedł. Przestraszył się i cofnął za firankę. Już po godzinie 8.00 postanowiono wydelegować po dwóch z każdego oddziału. Byłem młody, pyskaty i koledzy przekonywali „Kazik idź, ty nie masz jeszcze dzieci, więc tobie nic nie zrobią”. Byłem jednym z delegatów mojego oddziału. W sumie było 38 delegatów w sali konferencyjnej i pytają nas „co panowie chcecie?”. Zgłosiliśmy swoje żądania, w tym też postulat o zwolnienie ówczesnego dyrektora Dobiji. Na wszystko chcieli się zgodzić, oprócz zwolnienia dyrektora. To my się nie zgodziliśmy. Więc wyszliśmy z sali i tak to młóciliśmy, aż ok. północy postanowili, że zwolnią Dobiję, lecz nie dziś, tylko za jakiś czas. I się zgodziliśmy, podpisaliśmy porozumienie. Na wszelkie socjalne postulaty się zgodzili, wtedy jeszcze o politycznych nie było mowy. O godzinie 2.00 w nocy poszliśmy do domu.

Nie wszystkie zmiany strajkowały i wiedziały od razu o porozumieniu. Jak zareagowali pozostali?
– Rano przyszła kolejna zmiana – brygada C (funkcjonował wtedy czterobrygadowy system pracy – przyp. KM). Oburzyli się, że dyrektora nie zwolnili, a był on bardzo nielubiany przez załogę. Więc wznowili strajk. Dołączyły się też kopalnie Szombierki, Dymitrow i chyba Rozbark, lecz nie wiedzieliśmy, że inne kopalnie też stoją, bo odcięto łączność, odizolowano nas. Dopięli swego, bo dyrektora zwolniono, zatwierdzono możliwość tworzenia niezależnych, samorządnych związków zawodowych, ale był to już trzeci dzień strajku. Jak wróciliśmy na trzecią zmianę do pracy, już było po strajku, można było zapisywać się do Solidarności. Trzeba wspomnieć, o tym, że podpisano nie tylko porozumienia w Szczecinie, Gdańsku czy Jastrzębiu, lecz także w Bytomiu. Przedstawiciele rządu podpisali porozumienie, w którym m.in. uściślono, że wszystkie soboty mają być wolne, a nie co druga, co trzecia, czy jakaś wybrana. My po prostu chcieliśmy nasze warunki bytowe poprawić, żeby nas nie gonili w wysokich temperaturach do pracy na 7,5 godziny, aby nas jak ludzi traktowali.

Z Kazimierzem Szalińskim rozmawiała Kinga Muca

Kazimierz Szaliński – inspirator i jeden z organizatorów pierwszego strajku na kopalni Bobrek w Bytomiu w 1980 roku, działacz Solidarności, w pierwszych wyborach Komisji Zakładowej wybrany jej sekretarzem, internowany od 7 maja do 25 listopada 1982 r., przebywał w obozach dla internowanych w Zabrzu Zaborzu i Uhercach.

Dodaj komentarz