Solidar Śląsko Dąbrow

To mi się tylko śniło

Przez całe święta ani razu nie wcisnąłem na pilocie kombinacji cyferek przenoszących widza w wirtualny świat przedstawiany w tzw. całodobowych telewizjach informacyjnych. W związku z tym nie wiedziałem, jak politycy i inni celebryci spędzają święta, nie znałem dokładnych wyliczeń, ilu złapano nietrzeźwych kierowców, nie dotarły do mnie pasjonujące informacje o tym, jak popularne jest spędzanie Świąt Wielkanocnych w polskich i zagranicznych kurortach. Za to widziałem, że ta niewiedza jest dobra. Nie ustrzegłem się niestety całkowicie grzechu spoglądania na ekran, ale były to drobne grzechy powszednie – kilka filmów przyrodniczych i historycznych, parę kreskówek, mecz na szczycie w Bundeslidze i jeden długometrażowy polski film fabularny, którego zakończenie moja żona przewidziała po pierwszych pięciu minutach. Dało się? Dało.

Niestety, ze względów zawodowych zmuszony jestem śledzić pracę telewizyjnych blenderów informacyjnych miksujących mózg Polaków w papkę i na dłuższą przerwę niż świąteczna nie mogę sobie pozwolić. Gdy rankiem w poświąteczny wtorek zerknąłem na czołówki portali internetowych, zobaczyłem, co mnie czeka w głównych wydaniach wieczornych kazań telewizyjnych. Otóż czekają mnie tzw. nowe fakty w sprawie katastrofy smoleńskiej. Oczywiście termin publikacji informacji absolutnie przypadkowy. Po prostu dzielni dziennikarze śledczy z nadludzkim wysiłkiem przedzierając się przez chaszcze i mokradła, rwące rzeki, strome góry i knieje pełne dzikich zwierząt, dotarli do polany, na której rosło drzewo stenogramowe. Zerwali owoc wypełniony sensacyjnymi zapisami i kierowani poczuciem obywatelsko-dziennikarskiego obowiązku natychmiast przekazali opinii publicznej.

Gdybym był dzieckiem, to bym uwierzył w tę bajeczkę, ale jestem już duży i widziałem w swoim życiu parę drzew, z których na wyciągnięcie ręki zwisają kwity dojrzałe do zerwania i opublikowania. Widziałem też niejednego bohaterskiego dziennikarza śledczego, któremu owoce z tych drzew spadały prosto w ręce. Dajcie spokój. Też kiedyś czytałem przygody barona Münchhausena, który opowiadał, jak to sam siebie za włosy wyciągnął z bagna, ale to przynajmniej było zabawne. Nawiasem mówiąc, baron był niemieckim żołnierzem służącym w rosyjskim garnizonie, ale to tylko taka dygresja.

Wracając do głównego wątku, czyli błogosławionego braku tzw. całodobowych telewizji informacyjnych w święta i powszedniego jarzma obowiązku ich oglądania. Z wtorku na środę miałem piękny sen. W porze głównych wydań wiadomości w największych stacjach telewizyjnych zasiadłem do obowiązku sprawdzenia, co zdaniem speców od propagandy powinno w trawie piszczeć. A tu, jak to określają tabloidy, szok i groza. W pierwszej komercyjnej obraz kwitnących drzew i wiosenne ptasie trele. Żaden reporter nie opowiada z mądrą miną, że co dalej z tą wiosną, to czas pokaże i sprawdzi prokuratura. Przełączam na drugą komercyjną, a tam rwące strumyki, zawilce, pierwiosnki, a nawet, o dziwo dobrze sfilmowane kaczeńce. I nikt nie napiera przed kamerą. W ogóle nikt nic nie mówi. Zauroczony doczekałem do 19.30, przełączam, a w publicznej zamiast niestrawnej porcji wiadomości z cyrku na Wiejskiej obiektywna transmisja z przylotu bociana do gniazda. Nic o tym, że bocian leń, a bocianowa ofiarą jego szowinizmu. Normalna, rzeczowa relacja. Uszczypnąłem się w policzek i się obudziłem. Przed telewizorem. Był włączony, ale na szczęście na ekranie chrapała rybka z Mini Mini.

Jeden z Drugą;)

 

Dodaj komentarz