Solidar Śląsko Dąbrow

Europa rusza pełną parą ku katastrofie

Zakaz sprzedaży aut z silnikami spalinowymi spowoduje likwidację 600 tys. miejsc pracy w Unii Europejskiej i doprowadzi do „gigantycznych zakłóceń w gospodarce” – powiedział Thierry Breton, unijny komisarz odpowiedzialny za rynek wewnętrzny. Słowa te padły kilka dni po tym, jak unijne instytucje przypieczętowały „zieloną rewolucję” w motoryzacji. Europa brnie w swoje ideologiczne szaleństwa, mimo że ma świadomość katastrofalnych konsekwencji.

Wyeliminowanie z europejskiego rynku aut napędzanych benzyną, dieslem i LPG to część pakietu Fit for 55. Od 2035 roku sprzedaż samochodów spalinowych oraz hybrydowych ma być na terenie Unii zakazana. Pod koniec października Parlament Europejski, Rada Unii Europejskiej i Komisja Europejska ogłosiły, że osiągnięto w tej sprawie porozumienie. – Przemysł motoryzacyjny w Unii Europejskiej jest na to przygotowany, konsumenci są otwarci na mobilność bezemisyjną. Ruszamy pełną parą – ogłosił triumfalnie na Twitterze Frans Timmermans, wiceszef Komisji Europejskiej odpowiedzialny za politykę klimatyczną.

Przemysł jest gotowy?
Entuzjazmu Timmermansa nie podziela jego kolega z KE Thierry Breton. Kilka dni po ogłoszeniu porozumienia unijnych instytucji, pochodzący z Francji komisarz udzielił wywiadu dla portalu Politico, w którym wprost przyznał, że zakaz na silniki spalinowe oznacza likwidację 600 tys. miejsc pracy w UE. – Nie mówimy tylko o dużych producentach samochodów, którzy z pewnością sobie poradzą, ale mówimy o całym ekosystemie – powiedział Breton.

Owym ekosystemem są przede wszystkim producenci części i podzespołów motoryzacyjnych. Wiele z tych firm ma swoje zakłady w Polsce. Największa koncentracja tego typu przedsiębiorstw występuje w województwie śląskim. Już w czerwcu tego roku Stowarzyszenie Dystrybutorów i Producentów Części Motoryzacyjnych alarmowało, że narzucona odgórnie „zielona rewolucja” w motoryzacji doprowadzi do likwidacji przedsiębiorstw i masowych zwolnień pracowników – Według badań zagrożonych jest około 52 tys. miejsc pracy w Polsce. Tyle etatów uzależnionych jest od technologii napędu konwencjonalnego. Rozwój elektromobilności i powstanie związanych z nim nowych miejsc pracy tylko w niewielkim stopniu zrekompensuje te straty – podkreślał w opublikowanym komunikacie Tomasz Bęben, dyrektor Zarządzający SDCM.

Casus Pandy
Działające w Polsce zakłady produkujące podzespoły motoryzacyjne w zdecydowanej większości należą do zagranicznego kapitału. Można mieć podejrzenie graniczące z pewnością, że gdy rynek w wyniku decyzji UE zacznie się gwałtownie kurczyć, właściciele będą przede wszystkim ratować zakłady w swoich macierzystych krajach, nawet kosztem lepszych i wydajniejszych fabryk w Polsce. Tak właśnie stało się przeszło dekadę temu, gdy podczas światowego kryzysu gospodarczego Fiat podjął decyzję o przeniesieniu produkcji modelu Panda z Tychów do Włoch. Władze koncernu przyznawały wówczas wprost, że krok ten nie ma uzasadnienia ekonomicznego. Chodziło wyłącznie o ratowanie miejsc pracy we Włoszech. Opowieści o tym, że kapitał nie ma narodowości można włożyć między bajki.

Elektryki są eko?
Wzmożeni klimatyczni aktywiści, którzy oblewają zupą obrazy w europejskich galeriach pewnie powiedzieliby, że utrata setek tysięcy miejsc pracy to cena warta zapłacenia za uratowanie świata przed ekologiczną katastrofą. Problem jednak w tym, że „ekologiczność” elektrycznych samochodów jest co najmniej dyskusyjna.

Jak wynika z najnowszych danych Międzynarodowej Agencji Energetycznej, do wyprodukowania jednego samochodu elektrycznego potrzeba niemal 9 kg litu, 40 kg niklu, 66 kg grafitu i ponad 13 kg kobaltu. Wydobycie tych minerałów niezbędnych do produkcji baterii w samochodach elektrycznych jest skrajnie szkodliwe dla środowiska. Aby pozyskać minerały niezbędne do budowy jednego akumulatora do elektrycznego auta, trzeba „przerobić” 260 ton ziemi, co wymaga spalenia hektolitrów paliwa. Do produkcji 1 tony litu trzeba zużyć 2,2 mln litrów wody. 60 proc. wydobywanego na świecie kobaltu pochodzi z południowo-wschodnich prowincji Demokratycznej Republiki Kongo, jednego z najbiedniejszych krajów świata. Kongijski kobalt w dużej części jest wydobywany w biedaszybach rękoma dzieci, nierzadko nawet pięcioletnich. UNICEF szacuje, że w 2014 roku tylko w kongijskiej prowincji Katanga w kopalniach pracowało 40 tys. dzieci. Na całym świecie dzieci-górników jest ok. milion.

Komisarz Thierry Breton w wywiadzie dla Politico przyznaje, że zastąpienie wszystkich spalinowych samochodów autami elektrycznymi będzie wymagać zwielokrotnienia wydobycia „minerałów zielonej rewolucji”. – Będziemy potrzebować 15 razy więcej litu, 4 razy więcej kobaltu, 4 razy więcej grafitu, 3 razy więcej niklu – wskazał unijny dygnitarz.

Z jednego uzależnienia w drugie
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Piewcy „zielonej rewolucji” twierdzą, że eliminacja samochodów spalinowych, czy konwencjonalnej energetyki pozwoli Europie uniezależnić się od paliw kopalnych sprowadzanych z krajów, w których rządzą niedemokratyczne reżimy, a prawa człowieka są powszechnie łamane. Ten argument jest często podnoszony zwłaszcza teraz, po rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

W rzeczywistości jednak Europa pozbywając się zależności od importowanej ropy naftowej popadnie w inne, jeszcze większe i groźniejsze uzależnienie. 70 proc. produkcji kobaltu w Demokratycznej Republice Konga jest kontrolowane przez jedno państwo – Chińską Republikę Ludową, która – delikatnie mówiąc – nie jest krajem słynącym z przestrzegania demokratycznych standardów. Chińczycy skupiają w swoich rękach 80 proc. udziałów w rynku akumulatorów litowo-jonowych, bez których nie ma ani elektrycznych samochodów, ani innych elektronicznych urządzeń takich jak smartfony czy laptopy.

Jest jeszcze nadzieja?
Porozumienie unijnych instytucji w sprawie zakazu na silniki spalinowe zawiera tzw. „klauzulę awaryjną”. Na łamach Politico komisarz Breton zapewniał, że ma ona zostać uruchomiona w 2026 roku w celu dokonania przeglądu sytuacji i ewentualnego przesunięcia daty wycofania silników spalinowych z UE. Kadencja obecnej Komisji Europejskiej kończy się dwa lata wcześniej, czyli w 2024 roku. Pozostaje mieć nadzieję, że w nowej KE będzie zasiadać więcej ludzi myślących jak Thierry Breton i zdecydowanie mniej indywiduów pokroju Fransa Timmermansa.

łk
źródło foto: yayimages.com