Zielone certyfikaty, czyli pieniądze za nic
Resort klimatu obniżył dopłaty do OZE w ramach tzw. zielonych certyfikatów. Chodzi o miliardy zł, które co roku trafiają do kieszeni właścicieli farm wiatrowych i fotowoltaicznych praktycznie za nic. Płaci przemysł i wszyscy obywatele w swoich rachunkach za prąd. Korzystna zmiana przepisów to wynik wspólnych działań „Solidarności” i pracodawców z branż energochłonnych.
Zgodnie z rozporządzeniem opublikowanym przez resort klimatu 29 sierpnia obowiązek dotyczący zielonych certyfikatów od stycznia przyszłego roku zostanie obniżony do 5 proc. z obecnych 12 proc. – W tej sprawie działaliśmy wspólnie. Krajowa Sekcja Hutnictwa NSZZ „Solidarność”, Zarząd Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ „S” oraz organizacje pracodawców. Rozmawialiśmy z minister klimatu Anną Moskwą. Były spotkania z ministrem rozwoju i technologii Waldemarem Budą oraz szefem sejmowej Komisji ds. Energii, Klimatu i Aktywów Państwowych Markiem Suskim. Nasze argumenty zyskały zrozumienie i bardzo dobrze, że tak się stało – mówi Andrzej Karol, szef hutniczej „Solidarności”.
Zielone certyfikaty to jeden z instrumentów dotowania Odnawialnych Źródeł Energii. Został on wprowadzony w 2005 roku. Na spółki zajmujące się produkcją i obrotem energią, a także na przedsiębiorstwa energochłonne nałożony jest obowiązek wykazania odpowiedniego odsetka energii pochodzącej z OZE w miksie energetycznym. Zamiast fizycznie kupować „zieloną” energię podmioty te mogą kupić elektroniczne świadectwa pochodzenia energii z OZE, czyli właśnie zielone certyfikaty. O tym, ile zielonych certyfikatów w danym roku musi kupić energetyka i przemysł, decyduje resort klimatu w rozporządzeniu publikowanym co roku lub co kilka lat. W przyszłym roku obowiązek ten będzie wynosił 5 proc, obecnie jest to 12 proc., a jeszcze w 2022 było to 18,5 proc.
Urząd Regulacji Energetyki wydaje zielone certyfikaty producentom energii z OZE, czyli głównie właścicielom farm wiatrowych i fotowoltaicznych. Jedna wyprodukowana MWh energii = 1 zielony certyfikat. Innymi słowy producenci energii z odnawialnych źródeł poza zapłatą za faktycznie wyprodukowaną i sprzedaną energię mają drugie źródło dochodu w postaci sprzedaży wirtualnych zielonych certyfikatów spółkom energetycznym i przemysłowi.
Handel certyfikatami odbywa się na Towarowej Giełdzie Energii, a więc ich cena jest zmienna. W historii funkcjonowania systemu nie brakowało okresów, gdy cena zielonego certyfikatu była równa lub nawet wyższa od ceny 1 MWh fizycznie wyprodukowanej energii. Trudno nie dostrzegać absurdu tej sytuacji. To tak jakby w piekarni oprócz złotówki zapłaconej za kupioną bułkę płacić piekarzowi drugą złotówkę w nagrodę za to, że w ogóle zajmuje się produkcją pieczywa. – Gdy system był wprowadzany, tłumaczono, że tylko w ten sposób można zapewnić rentowność inwestycji w OZE. Wówczas cena energii była niska, a koszty postawienia farmy wiatrowej czy fotowoltaicznej są bardzo wysokie. O ile na początku można było jeszcze przyjąć tę argumentację, to w ostatnich latach zupełnie straciła ona sens. Na skutek wojny na Ukrainie oraz przede wszystkim unijnej polityki klimatyczno-energetycznej energia jest obecnie tak droga, że jakiekolwiek dopłaty do OZE są niepotrzebne – tłumaczy Andrzej Karol.
Co więcej, w systemie zielonych certyfikatów uczestniczyć mogą wyłącznie instalacje OZE powstałe przed lipcem 2016 roku. Chodzi więc o najstarsze farmy wiatrowe i fotowoltaiczne, które już dawno zwróciły się inwestorom. Dodatkowo są to instalacje należące w większości do zagranicznych właścicieli, którzy rzadko wykorzystują środki pozyskane ze sprzedaży zielonych certyfikatów do przeprowadzania kolejnych inwestycji w naszym kraju.
A mowa tutaj o gigantycznych pieniądzach. W ocenie skutków regulacji rozporządzenia opublikowanego przez Ministerstwo Klimatu i Środowiska wskazano, że w zeszłym roku wolumen obrotu zielonymi certyfikatami wyniósł 24 764 739 MWh. Z kolei średnioważona cena zielonego certyfikatu (1 MWh) wyniosła 191,80 zł. Jak łatwo policzyć, koszt systemu zielonych certyfikatów wyniósł więc niemal 4,75 mld zł. – To są pieniądze, które musiał zapłacić przemysł i firmy energetyczne, a te przecież ostatecznie i tak przerzucają ten koszt na odbiorców końcowych, czyli na nas wszystkich. Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że znaczna część tej kwoty najpewniej po prostu wypłynęła za granicę – wskazuje szef hutniczej „Solidarności”.
łk
źródło foto: pxhere.com