Solidar Śląsko Dąbrow

Zdrowy rozsądek kontra święty spokój

Moje szkolne boisko nie było wypasionym orlikiem z bitumiczną nawierzchnią, oświetleniem i trybunami. Był to kawałek w miarę równego placu, na którym ktoś wylał beton i postawił dwie bramki bez siatek. Linie, nawet jeżeli kiedyś były namalowane, zostały doszczętnie starte przez trampki kolejnych roczników biegającej po boisku gówniarzerii. Wśród niezliczonych zalet naszego boiska była jedna szczególna. Mimo że nie mieliśmy wtedy komórek, a o internecie mało kto słyszał, każdy wiedział, gdzie szukać kolegów, gdy nie było ich w domu. Tak było niestety do czasu.

Pewnego feralnego popołudnia jeden lebiega z 4C zagubił się we własnym dryblingu do tego stopnia, że stanął na piłce, a gdy ta, jak można było przewidzieć, „ujechała” mu spod nogi, wywalił się na tyle spektakularnie, że rzeczoną nogę złamał. Zwykła rzecz można rzec. Kontuzje w sporcie się zdarzają, zwłaszcza na betonowej murawie. Po upadku ktoś tam poleciał po pana woźnego, pan woźny zadzwonił gdzie trzeba, przyjechała karetka, zabrała nieszczęśnika na pogotowie i wpakowała w gips, a my dokończyliśmy mecz. Następnego dnia matka dryblera przyszła do szkoły i zrobiła awanturę na 14 fajerek. Jak się okazało, w jej ocenie zdarzenie z poprzedniego popołudnia nie było ani nieszczęśliwym wypadkiem, ani nawet wynikiem miernych umiejętności piłkarskich jej syna. Zdaniem owej rozwrzeszczanej baby za połamaną kończynę dolną jej latorośli odpowiedzialność ponosiła szkoła. Po pierwsze dlatego, że pozwala dzieciom grać w piłę na boisku po godzinach lekcyjnych, a po drugie, że grają one wówczas bez nadzoru dorosłych, czyli w domyśle pana woźnego.

Choć teza, że pan woźny byłby w stanie złapać w locie wywalającego się smarkacza, jest mocno wątpliwa, podobnie jak ta, że w przypadku wywrotki na innym niż szkolne boisku ów smarkacz nogi by nie złamał, mamuśka nie dała za wygraną. Efekt awantury był taki, że dyrektorka szkoły ochrzaniła z góry na dół Bogu ducha winnego woźnego, a potem dla świętego spokoju zakazała grania w piłkę na szkolnym boisku po zakończeniu lekcji. Innymi słowy przez jedną krzykaczkę straciliśmy nasze ulubione boisko raz na zawsze, choć ono, podobnie jak pan woźny, niczym nikomu nie zawiniło.

Ta historia przypomniała mi się, gdy przeczytałem, że małopolscy samorządowcy podjęli decyzję o wprowadzeniu zakazu palenia węglem w przydomowych piecach w Krakowie. W tym przypadku cała sprawa zaczęła się od kilku krzykaczy, którzy węgiel obwinili za wiszący nad Krakowem smog. Nie pomogły racjonalne argumenty, że winne niskiej emisji są głównie samochody w wiecznie zakorkowanym mieście. Nie dało się wytłumaczyć, że problem nie leży w paleniu węglem, ale w tym, że wielu ludzi z biedy pali w swoich piecach czymś, co z węglem nie ma zbyt wiele wspólnego. Z kolei nowoczesne piece węglowe, w których spala się dobrej jakości surowiec, smogu nie powodują. Na nic były słowa, że wielu krakowian i tak nie będzie stać na wymianę instalacji grzewczych i przejście na inne znacznie droższe paliwo. Węgiel, podobnie jak nasze boisko, był dla krzykaczy celem najprostszym do zaatakowania i dlatego zaatakowany został. A samorządowcy, zupełnie jak dyrektorka naszej szkoły, zamiast zdrowego rozsądku wybrali święty spokój. Obie historie mają ten sam smutny finał. Kilku krzykaczy wyładowało frustrację, a cała reszta będzie z tego powodu cierpieć.

Trzeci z Czwartą;)

 

Dodaj komentarz