Zabrać biednemu, dać bogatemu
Polska pożyczy Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu 6,27 mld euro. Pieniądze te mają zostać przeznaczone na ratowanie m.in. Grecji, Hiszpanii czy Portugalii, czyli krajów znacznie bogatszych od nas. W przeliczeniu na złotówki hojność polskich władz będzie nas kosztować ponad 26 miliardów zł. Dla porównania deficyt finansów publicznych, zakładany w ustawie budżetowej na ten rok, ma wynieść 35 mld zł. O zgodzie polskich władz na gigantyczną pożyczkę poinformowała w ubiegłym tygodniu prezes MFW Christine Lagarde. Nie zrobił tego ani polski rząd, ani Narodowy Bank Polski, który sfinansuje pożyczkę. – To, w jaki sposób dowiedzieliśmy się o tej sprawie, jest skandaliczne. Przy podejmowaniu tak ważnej decyzji kompletnie zignorowano opinię publiczną, a chodzi tu przecież o miliardy złotych – komentuje Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.
Po raz pierwszy informacja o tym, że Polska pożyczy MFW pieniądze na ratowanie bankrutujących krajów z południa Europy, pojawiła się w grudniu ubiegłego roku, kiedy na jednym ze szczytów UE taką deklarację złożyli premier Tusk i minister Rostowski. Już wtedy zapowiedziano, że środki finansowe na ten cel będą pochodzić z rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego. Tymczasem oficjalny wniosek ministra finansów w tej sprawie wpłynął do NBP dopiero 16 stycznia. – Dysponowanie rezerwami walutowymi należy wyłącznie do kompetencji niezależnego banku centralnego.
To, że rządzący zadeklarowali pożyczkę bez konsultacji z NBP, świadczy wyłącznie o niekompetencji tej ekipy i o braku elementarnej wiedzy – przekonuje prof. Jerzy Żyżyński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego.
Szczodrość będzie nas słono kosztować
Zwolennicy wsparcia dla MFW przekonują, że pożyczka nie oznacza uszczuplenia polskich rezerw, a jedynie zmianę ich struktury. Jednak, jak przekonuje prof. Żyżyński, Polska straci na tej operacji grube miliony. – Te pieniądze nie leżą przecież w bankowym skarbcu. NBP lokuje swoje rezerwy w zagranicznych instrumentach finansowych, znacznie wyżej oprocentowanych, niż tego typu pożyczki dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego – podkreśla. – Zamrożenie tak znacznej części naszych rezerw w MFW przy oprocentowaniu kilkakrotnie mniejszym od tego, które moglibyśmy uzyskać lokując te pieniądze gdzieś indziej, nie ma nic wspólnego z pożyczką na zasadach rynkowych. Przy inflacji w strefie euro na poziomie blisko 3 proc., pożyczanie pieniędzy na 0,5 proc. to po prostu darowizna – mówi Szewczak. Dodatkowo, jak podkreśla ekonomista SKOK, polityka rządu wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego nosi znamiona swego rodzaju schizofrenii. – Polska ma w MFW otwartą linię kredytową w wysokości 30 mld dolarów. Chociaż na razie nie korzystamy z tego kredytu, za samą możliwość skorzystania z niego płacimy 150 mln zł rocznie. I teraz okazuje się, że pożyczamy tej samej instytucji ponad 6 mld euro, czyli dłużnik pożycza pieniądze swojemu wierzycielowi – tłumaczy Janusz Szewczak.
Lekarstwo gorsze od choroby
Pożyczka dla MFW będzie dla Polski pod względem ekonomicznym kompletnie nieopłacalna. Wątpliwości budzi również to, czy pompowanie kolejnych gór pieniędzy w niewydolne gospodarki krajów z południa Europy ma jakikolwiek sens. – Nawet jeżeli kraje takie jak Grecja czy Hiszpania przeprowadzą wszystkie zapowiadane cięcia, to nie rozwiąże to problemu. Te państwa, aby wyjść z kryzysu powinny przede wszystkim zwiększyć swoje przychody, a nie tylko ograniczać wydatki i nakładać na przedsiębiorców i obywateli coraz to nowe obciążenia, bo to doprowadzi do katastrofy gospodarczej. Spadku dochodów nie da się zrekompensować przejadaniem oszczędności – podkreśla prof. Jerzy Żyżyński. – Moim zdaniem te kraje wcześniej czy później i tak zbankrutują w tej czy innej formie. Ciągłe dorzucanie pieniędzy nic tutaj nie da, a nas może pognębić. Jeżeli np. Grecja nie będzie w stanie zwrócić pożyczki udzielonej przez MFW, także my będziemy mieli problem z odzyskaniem swojego wkładu. A jeżeli kryzys zadłużeniowy powróci w jeszcze groźniejszym wymiarze do Europy, wówczas te 6,27 mld euro może być nam bardzo potrzebne – ocenia Szewczak.
Kampania „zielonej wyspy” za 6 mld euro
Decyzja polskiego rządu dziwi tym bardziej, że suma pieniędzy jaką przeznaczymy na pomoc dla znacznie bogatszych od nas państw, jest niewspółmiernie wysoka w stosunku do zasobności finansowej naszego kraju. Czechy, które pierwotnie miały partycypować w europejskiej „zbiórce” kwotą 3,5 mld euro, ostatecznie wynegocjowały, że pożyczą MFW jedynie 1,5 mld. O wiele bogatsza od Polski Norwegia przeznaczy na ratowanie bankrutujących krajów strefy euro ok. 7 mld euro, czyli tylko nieznacznie więcej od nas. Z kolei Dania, również znacznie zasobniejsza od Polski, wyda na ten cel tylko 5,3 mld euro.
W kontekście tych zestawień argumenty rządzących, którzy uzasadniają horrendalnie wysoką pożyczkę europejską solidarnością, brzmią co najmniej mało wiarygodnie. Podobnie jak teza, że dzięki pożyczce, nasz kraj zyska wizerunkowo i poprawi swoją wiarygodność.
– Ja bym wolał, żeby wizerunek Polski był budowany przez silną gospodarkę, która jest w stanie światu zaoferować dobre produkty eksportowe. Tymczasem możemy się pochwalić w świecie tylko polską szynką, wódką i grą komputerową „Wiedźmin”, a na tym raczej nie zbudujemy silnej gospodarki. Pożyczanie pieniędzy na pewno nie przyciągnie do Polski inwestorów – ocenia prof. Jerzy Żyżyński. Takie działania nie mają nic wspólnego z budowaniem wiarygodności polskiej gospodarki. To jest po prostu kampania promocyjna „zielonej wyspy” za 6 mld euro – dodaje Janusz Szewczak.
Łukasz Karczmarzyk