Solidar Śląsko Dąbrow

Tego dziecku nie da się wytłumaczyć

Nachalny marketing potrafi obrzydzić wszystko. Wszystko i wszystkich traktuje instrumentalnie. Potrafi zabić każdą radość. Nachalny marketing, skutecznie niestety, morduje Święta Bożego Narodzenia. Już na początku grudnia, po trwającym od Halloween (dawniej wigilia Dnia Wszystkich Świętych) zmasowanym ataku marketingowców, marzę o tym, żeby już był koniec miesiąca, żeby to szaleństwo się skończyło, żeby już było po wszystkim. Niech już ogłoszą te niesamowite wyprzedaże (d. remanenty). Niech pozwolą ludziom w spokoju rozebrać tę importowaną z Danii jodłę kaukaską z chińskich bombek. Niech dadzą od siebie choć na chwilę odpocząć przed kolejnym atakiem związanym z wiosennym porządkowaniem, odchudzaniem i sprzedażą szerokiej gamy produktów niezbędnych do wielkanocnych świąt, czyli swoistego triduum marketingowego: sobotni kosz ze święconką, niedzielne ucztowanie i poniedziałkowe dożynki z polewaniem.

6 grudnia obchodziliśmy wspomnienie św. Mikołaja, biskupa Mirry, który pomagał biednym i potrzebującym. W średniowieczu został uznany za patrona dzieci. To wtedy właśnie narodził się zwyczaj obdarowywania maluchów prezentami. Nie były to jakieś średniowieczne odpowiedniki współczesnych zabawek, ale owoce, orzechy i słodycze. I nie były to prezenty, które każde dziecko otrzymywało bezwarunkowo. Obdarowywane były dzieci posłuszne rodzicom. Dzieci niegrzeczne były karane. To z tej tradycji wywodzą się rózgi czy też znane na Śląsku obierki ziemniaków zamiast jabłek czy słodyczy. Na tzw. świątecznych jarmarkach do dziś owe rózgi można kupić, tyle że niestety obwieszone słodyczami.

Na przestrzeni dziejów kult św. Mikołaja został adaptowany do lokalnych i regionalnych zwyczajów. Tzw. postęp i tzw. globalizacja wywołały zupełny chaos i bałagan. Święty Mikołaj został pozbawiony ornatu i pastorału. Kupił sobie wypasione renifery, wynajął elfy i założył megafabrykę zabawek Według jednych mieszka na Alasce. Według innych w Laponii. Część twierdzi, że wystarczy potrzeć butelkę z amerykańskim kwasem chlebowym i wówczas ów dostarczyciel świątecznych podarków wyjdzie z niej jak dżin. W Polsce jeszcze przychodzi 6 grudnia, ale w światowej popkulturze ów ktoś pojawia 25 grudnia, napełniając prezentami buty i skarpety. I weź tu wytłumacz dziecku, o co chodzi. Tym bardziej, że w tej naszej jednej jedynej Polsce oprócz św. Mikołaja 6 grudnia są jeszcze prezenty bożonarodzeniowe, które przynosi Dzieciątko, Jezusek, Aniołek, Gwiazdka lub Gwiazdor, w zależności od tego, w jakim regionie naszej Ojczyzny obdarowywany mieszka. Powiedzieć, że w tej kwestii mamy potworny bałagan, to jakby nic nie powiedzieć. Tego się dziecku nie da wytłumaczyć. A dorośli na wszelki wypadek wolą to też mieć głęboko w… niepamięci.

Ale to nie koniec. Jestem człowiekiem w wieku średnim i pamiętam, że będąc w przedszkolu, widziałem parę razy Dziadka Mroza. W papierowych torbach wręczał nam produkty spożywcze nabyte drogą kupna w placówkach handlu uspołecznionego. To był taki święty Mikołaj z peerelu, czyli importowany od Wielkiego Brata ze Wschodu. Bo musicie wiedzieć, że wtedy byliśmy w innej Unii. Z zamkniętymi granicami i z wyłącznie biednymi lub jeszcze biedniejszymi krajami, ale działającej w wielu zasadniczych kwestiach podobnie. Ówczesna Bruksela nazywała się Moskwa i próbowano u nas zaszczepiać ową moskiewską wizję świata. Zgodnie z rosyjską tradycją, a właściwe prawosławnym kalendarzem, Dziadek Mróz przychodził do naszego rzymsko-katolickiego kraju w styczniu, choć wszyscy wiedzieli, że siedzi u nas cały czas i nie rozdaje prezentów, tylko je zabiera. I podejrzewam, że to go właśnie zgubiło. I, mam nadzieję, zgubi też współczesnych marketingowców.

Jeden z Drugą:)

 

Dodaj komentarz