Solidar Śląsko Dąbrow

Takie tam o przyjaźni polsko-brytyjskiej

20 lat temu z okładem, na długo przed uniowstąpieniem Polski, zdarzyło mi się pojechać do Wielkiej Brytfanii. Pojechałem odwiedzić znajomych ze studiów, którzy wyjechali tam do pracy, zanim stało się to modne. Na takie saksy jeździły wówczas dzieci z tzw. dobrych, czytaj bogatych, domów i wcale nie dlatego, że uciekały przed brakiem perspektyw w Polsce. Nie mówiło się wówczas, że jadą zarabiać hajs, ale żeby podszlifować język angielski, nabrać nowych doświadczeń oraz inne pierdoły, które później wypisywano w CV składanych w polskich oddziałach zachodnich korporacji. Miałem to szczęście, że znajomi załatwili mi zaproszenie od faceta, który wynajmował im pokoje. Uzbierałem pieniądze na bilet autobusowy w obie strony, zapakowałem zaproszenie od landlorda, indeks Uniwersytetu Śląskiego jako dowód dla brytyjskich służb imigracyjnych, że mam do czego wracać, ani mi w głowie emigracja zarobkowa, a Lądek-Zdrój odwiedzam w celach turystycznych i wyruszyłem w drogę.

To było tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Podróż zza nie do końca odsłoniętej żelaznej kurtyny trwała ponad 33 godziny. Wszystko dlatego, że w Polsce spadł śnieg, więc najpierw autokar w żółwim tempie ślizgał się do polsko-niemieckiej granicy, gdzie utknął w wielogodzinnej kolejce do trzepania przez niemieckich celników. Choć potem śmigał autostradami przez Niemcy, Holandię i Belgię, nie zatrzymując się już na granicach, to do francuskiego portu w Calais nie zdążyliśmy na czas. Nasz prom odpłynął i na następny czekaliśmy w kilkugodzinnej kolejce.

Im bliżej było białych skał Dover, tym więcej ludzi modliło się, żeby demoniczni urzędnicy Home Office wpuścili nas za szlaban. Modlitwy i zaklęcia mniej więcej jednej trzeciej pasażerów autobusu nie zostały wysłuchane. Zawrócono ich z Dover do Calais. Demoniczni urzędnicy nie dali się przekonać, że jadą w odwiedziny, na krótko i absolutnie nie do pracy. Z bagażami wypełnionymi krakowską suchą i innymi niedostępnymi na wyspach produktami z polskich masarni, mleczarni i gorzelni, musieli się udać w drogę powrotną. Mnie się udało przejść przez to sito, choć tak naprawdę nie wiem dlaczego. Wówczas sobie tłumaczyłem, że to ten indeks Uniwersytetu Śląskiego przeważył. Wszak w Home Office muszą wiedzieć, że student wyższej uczelni w Polsce ma przed sobą takie perspektywy, że ani mu w głowie emigracja zarobkowa. Sam się dziś z tego śmieję.

Spędziłem w Lądku-Zdroju dwa interesujące tygodnie, włócząc się po ulicach i po muzeach, oglądając na żywo to, co znałem tylko z kolorowych fotografii i z telewizji, zachwycając się innym porządkiem świata i zżymając się na niektóre angielskie aberracje typu ruch lewostronny czy oddzielne kurki z wodą zimną i ciepłą. Zazdrościłem znajomym, którzy mieszkając tam zaledwie od kilku miesięcy i wykonując prace pomocników budowlanych czy kelnerek, mogli żyć tak, jak w Polsce żyli wówczas ci, którzy byli uznawani za zamożnych.

Oprócz tych sympatycznych wspomnień i ciekawych doświadczeń, jedna rzecz utkwiła mi mocno w pamięci jako coś wyjątkowo przykrego. To właśnie sposób, w jaki potraktowali Polaków na granicy funkcjonariusze Home Office. To było upokarzające. A przecież nie powinienem się dziwić, wiedząc jak Angole potraktowali polskich sojuszników z czasów II wojny światowej. Generał Stanisław Sosabowski pracował jako magazynier, a generał Stanisław Maczek jako barman. Wiem, jesteśmy teraz w Unii, jest traktat z Schengen, ale granica, którą oddzielali się od nas starsi bracia w kapitalizmie, wcale nie znikła. Oni tylko w innych miejscach ustawili szlabany i swoich urzędników.

Jeden z Drugą;)

 

Dodaj komentarz