Szpital dla wariatów


Dawno, dawno temu pracowałem w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych. To była tzw. wakacyjna praca. Chodziło o uzbieranie gotówki na wyjazd nad morze. Na szczęście nie byłem tam ani sanitariuszem, ani sprzątaczem. Pracowałem przez trzy tygodnie jako pomocnik murarzy i glazurników, którzy remontowali wnętrza owej placówki zdrowotnej. Robiłem i woziłem na taczkach zaprawę oraz wykonywałem inne mało skomplikowane polecenia majstra zaczynające się od słów „wynieś”, „przynieś” oraz „podaj”. Chcąc, nie chcąc, ekipa remontowo-budowlana stykała się na co dzień z pensjonariuszami tego ośrodka, potocznie nazywanego szpitalem wariatów. Część z nich łaziła całymi dniami w pasiastych piżamach, część w cywilnych ciuchach. Po jednych z daleka było widać, że są chorzy. Inni sprawiali wrażenie normalnych, dopóki się nie odezwali. Trochę jak w Sejmie albo w telewizyjnym studio, tylko akurat ci w szpitalu byli zdiagnozowani.
Przez pierwszych kilka dni czułem się trochę dziwnie, ale potem przyzwyczaiłem się do obecności „świrusów”. Każdy z nich miał swoje narowy, przyzwyczajenia i nałogi. Każdy swojego specyficznego bzika. Na przykład jeden z tych na pierwszy rzut oka normalnych całymi dniami na przemian zaczesywał fryzurę i kłócił się ze swoją wyimaginowaną partnerką, żoną czy kochanką. Inny nieustannie łaził z koszem pod pachą i sprzątał. Miał obsesję na punkcie śmieci, przymus nieustannego sprzątania. Kolejny godzinami siedział na ławce w przyszpitalnym ogrodzie i czytał książki. Gdy podchodzili pielęgniarze i chwalili go, na twarzy jaśniał mu uśmiech prymusa i z jeszcze większym zapałem oddawał się czytelnictwu. Dopiero po jakimś czasie dostrzegłem, że nie sprawia mu różnicy, czy trzyma książkę prawidłowo, czy do góry nogami. Po prostu trzymał ją z mądrą miną i co jakiś czas przewracał kartki, zerkając jednocześnie, czy nie zbliża się ktoś, aby pochwalić go za pilne i wytrwałe czytanie. Prawdopodobnie w ogóle nie umiał czytać, ale lubił być chwalony.
Był jeszcze taki, który codziennie rano witał wchodzącą ekipę budowlaną pytaniem: „Puszczą mnie?”. Nikt nie miał serca powiedzieć, że nie puszczą. Ja na początku odpowiadałem: „Oczywiście. Jak tylko Pan wyzdrowieje” ewentualnie „Jasne, że puszczą. Już wkrótce”. Potem, jak wszyscy bardziej doświadczeni członkowie ekipy, w milczeniu mijałem pytającego. Któregoś dnia coś mnie podkusiło i zirytowany powtarzanym jak mantra pytaniem odburknąłem: „Nigdy Cię nie puszczą”. On odwrócił się na pięcie i odszedł. Już nigdy nie ponowił pytania. Bardzo tego później żałowałem. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę, a nie bezceremonialnie odbierać człowiekowi nadzieję, że jest jeszcze ktoś, kto też uważa, że wyjdzie ze szpitala, że wróci do normalności, że po prostu puszczą go.
Po zakończeniu tej fuchy i zainkasowaniu wypłaty obiecywałem sobie, że już nigdy w życiu nie pójdę do takiej pracy. Obietnicy, jak się domyślacie, nie spełniłem. Nie ma innej pracy. W każdej prędzej czy później dopadnie Was wrażenie, że jesteście w szpitalu wariatów. Chodzi o to, aby mieć poczucie, że nie jesteście pacjentami, ale co najwyżej pielęgniarzami w tym szpitalu, a najlepiej członkami ekipy budowlańców remontujących ową placówkę, aby i pacjentom, i pielęgniarzom żyło się lepiej.
Jeden z Drugą;)