Referendum to test dla polityków
Raz na 4 lata mamy wybory parlamentarne, wybieramy prezydenta i władze samorządowe, po co nam jeszcze referenda?
– Po to, żebyśmy mieli prawdziwą demokrację, a nie partiokrację czy mediokrację. Żeby społeczeństwo miało coś do powiedzenia częściej niż raz na 4 lata i żeby ten głos obywateli był czymś więcej niż tylko wypisaniem kartki wyborczej.
Może to co jest obecnie, w zupełności wystarczy? Większość ludzi nie chodzi nawet na wybory, a na wszystko co związane z polityką reaguje alergicznie…
– Nam zależy na tym, aby obywatele zaczęli się angażować w politykę, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, czyli w politykę rozumianą jako troska o dobro wspólne. Media i partie od wielu lat robią wszystko, aby zohydzić obywatelom politykę, aby trzymali się od niej jak najdalej, bo to sprzyja utrzymaniu obecnego stanu rzeczy. Referenda są okazją do tego, żeby zachęcić ludzi do interesowania się sprawami publicznymi na co dzień w sposób aktywny, nie tylko poprzez narzekanie przed telewizorem. Ale żeby było to możliwe, ludzie muszą uwierzyć, że mogą mieć wpływ na to, co dzieje się w ich własnym kraju.
Dzisiaj tego wpływu nie mają?
– Jest on bardzo ograniczony. W Konstytucji RP zapisano, że władza zwierzchnia w Rzeczpospolitej należy do narodu, który sprawuje ją bezpośrednio lub poprzez swoich przedstawicieli. W praktyce działa tylko ta druga część. Demokracja bezpośrednia, czy to w przypadku referendum, czy obywatelskich projektów ustaw jest martwa. Obecne prawo pozwala obywatelom tylko mocno się napracować przy zbieraniu podpisów, z czego nic później nie wynika. Ostatecznie i tak wszystko zależy od większości sejmowej, która te podpisy wyrzuca do kosza lub wkłada do sejmowej zamrażarki. Taka sytuacja zniechęca obywateli do jakiejkolwiek aktywności. Bardzo często rozmawiając z ludźmi słyszymy opinię, że nie ma sensu się angażować, bo panowie z Wiejskiej i tak zrobią co im się podoba. To ogromne wyzwanie dla inicjatyw społecznych, stowarzyszeń i związków zawodowych, aby przekonać obywateli, że ten partyjny beton da się skruszyć.
Gdyby obywatelski wniosek o referendum był wiążący dla parlamentarzystów, społeczeństwo zyskałoby potężny instrument dyscyplinowania polityków…
– Dlatego politycy od lewa do prawa tak bardzo boją się referendum, bo wtedy musieliby się podzielić władzą i odpowiedzialnością ze społeczeństwem. Dzisiaj nawet, jeżeli uda się zebrać wymagane pół miliona podpisów lub więcej, posłowie mogą odrzucić wniosek o referendum w zasadzie bez podania przyczyny. Gdyby było tak, do czego dążymy, że odpowiednia liczba podpisów obliguje Sejm do rozpisania referendum, wtedy politycy musieliby zaprezentować swoje racje i bronić ich w publicznej debacie. Wtedy partie musiałyby rozmawiać między sobą i ze społeczeństwem na argumenty, szukać kompromisów, a nie tylko ze sobą walczyć. Poza tym politycy mając świadomość, że obywatele mają w ręku narzędzie kontroli, jakim jest referendum, musieliby cały czas słuchać głosu obywateli. Dzisiaj zaszywają się na Wiejskiej na 4 lata i ten głos zazwyczaj ignorują.
Zdaniem przeciwników instytucji referendów ogólnokrajowych z inicjatywy obywateli, ich wynik zawsze będzie populistyczny, bo społeczeństwo nie ma wiedzy ani kompetencji, żeby podejmować decyzje państwowej rangi…
– To ja zapytam, czy politycy mają tę wiedzę i kompetencję, bo słuchając wypowiedzi wielu z nich można mieć co do tego spore wątpliwości. Parlamentarzyści, zwłaszcza ci zawodowi, którzy w sejmowych ławach zasiadają nieprzerwanie od 20 lat, mają zazwyczaj bardzo zawężoną perspektywę i niestety często niespecjalnie orientują się, co dzieje się poza gmachem na Wiejskiej i poza studiem telewizyjnym. Wystarczy spojrzeć jak bardzo różni się to, co media i politycy uważają za sprawy najważniejsze, od tego czym żyją zwykli ludzie. Referendum to w pewnym sensie test dla klasy politycznej. Jeżeli politycy traktują swoją pracę jako służbę dla dobra ogółu, to powinno im bardzo zależeć na tej informacji zwrotnej od społeczeństwa wyrażonej za pomocą referendum. Jeżeli ten głos obywateli im tylko przeszkadza, to niestety oznacza, że myślą wyłącznie w kategoriach partyjniactwa i interesów swojego środowiska.
Konstytucja RP obowiązuje od 1997 roku, a ustawa o referendum ogólnokrajowym od 10 lat. Jednak dopiero dzisiaj temat referendum na dobre zagościł w debacie publicznej…
– Ja śledzę ten temat od wielu lat. To jak dużo mówi się dzisiaj o referendum, czy w ogóle o demokracji bezpośredniej jest prawdziwym przełomem. 5 czy 10 lat temu nikt się w zasadzie tym nie zajmował. Pierwszym mocnym uderzeniem było to, co zrobiła Solidarność w sprawie referendum na temat wieku emerytalnego. Potem była akcja „Ratujmy maluchy” i wiele lokalnych inicjatyw referendalnych. To wszystko odbiło się bardzo mocnym echem w świadomości obywateli. Obecnie wchodzimy w okres, w którym jedne po drugich następować będą wybory do Parlamentu Europejskiego, samorządów, Sejmu i Senatu oraz na urząd prezydenta. Jeżeli teraz nie uda nam się wywrzeć społecznej presji na rządzących, później po 2015 roku bardzo trudno będzie coś wskórać w tej kwestii. Moment, aby upomnieć się o demokrację bezpośrednią jest optymalny.
Z Rafałem Górskim, prezesem Instytutu Spraw Obywatelskich rozmawiał Łukasz Karczmarzyk.