Solidar Śląsko Dąbrow

Przerwy w dostawie prądu, czyli powrót blackoutów

Tak to zapamiętałem. W każdym domu czy mieszkaniu obowiązkowo w miejscu łatwo dostępnym, takim „na wyciągnięcie ręki”, leżały świece lub choćby jedna świeczka i zapałki. Zapobiegliwi mieli też latarki ręczne, zasilane tzw. „bateriami płaskimi”. „Oni” prąd mogli wyłączyć w każdej chwili. Słychać było tylko złowrogie „cyk” i zapadała ciemność. Chwilowa. Zapałki, zapalniczki szły w ruch. W oknach sąsiadów zaczynały majaczyć rachityczne światełka, co oznaczało, że to nie jest zwykłe „wywalenie korków”, lecz grubsza sprawa. Wszystkim wyłączyli. Wydaje mi się, że najczęściej było to piątkowe lub sobotnie, zimowe popołudnie.

Chwilowe (czyli ciągnące się godzinami) wyłączenia prądu w moim dzieciństwie były normą. Byłem do tego przyzwyczajony. Irytowało mnie owo zjawisko polityczno-energetyczne, gdy oznaczało brak szans na obejrzenie „Dobranocki”. Natomiast z drugiej strony często cieszyło, bo siadaliśmy wówczas z rodzicami w kuchni przy jednej, wspólnej świeczce, rozmawialiśmy, czasami dowcipkując, czasami kłócąc się, ale jednocześnie ciesząc się swoją obecnością. Te blackouty łatwiej było przetrwać w domu, gdzie w kuchni był piec opalany drewnem i węglem. Dawał światło, dawał ciepło i można było coś zjeść na gorąco, wypić herbatę. Dawał niezależność od elektrowni. Można było posłuchać opowieści starszych o nieodległych jeszcze czasach lamp naftowych. W wielu domach wciąż czekały one w gotowości do użycia. W moim też. Każdy wiedział, że trzeba być przygotowanym na różne scenariusze.

Wyłączony po południu prąd czasami „wracał” na ostatnie minuty „Dobranocki”, na „Dziennik Telewizyjny”, albo dopiero na „Kino nocne”. Często było niestety tak, że pojawiał się dopiero rano następnego dnia, albo nawet po południu. Nie czekał na owo uroczyste włączenie komitet powitalny. Było już jasno, kocioł centralnego ogrzewania lub piec kaflowy były uniezależnione od dostaw energii elektrycznej, a więc było też ciepło, czyli podsumowując krótko: „Mogą nam skoczyć”. Nawiasem mówiąc, do dziś nie mogę pojąć, dlaczego nasz ciężko doświadczony przez los naród, tak łatwo zgodził się na zamknięcie mu tej furtki związanej z ogrzewaniem. Dlaczego nie zostawił sobie alternatywy, idąc za głosem tzw. nowoczesności.

W tamtych latach, które wspominam, szybki powrót zasilania, taki po dwóch, trzech godzinach, to nie było wydarzenie takie sobie. Jakieś rutynowe przywrócenie ruchu na drodze, powrót na skrzyżowaniu z żółtego migania na zielono-czerwone, czy odwrotnie. To nie było tak, że ktoś gdzieś przekładał wajchę i już. Dla beneficjenta powrotu prądu do domu to było coś metafizycznego. Po paru godzinach siedzenia przy świeczce, pojawiał się nagle charakterystyczny odgłos. To samo „cyk”, które towarzyszyło wyłączeniu. Zapalało się światło. Na początku zapalały się zwykłe żarówki, a jeśli ktoś miał tzw. jarzeniówki, musiał przez pewien czas posłuchać hymnu starterów i obejrzeć, jak miecz rycerza Jedi przy suficie z ociąganiem i miganiem zbiera się do bitwy. Gdzieś zaczynało mruczeć radio, zabierał się do roboty lampowy telewizor, ale cała ta orkiestra nie znaczyła nic wobec basowego solo startującej lodówki. Wracała normalność. Na jak długo? Nikt nie wiedział. Czasami po 20 minutach znów „cyk”, świeczka i znów oczekiwanie.

Lata 70. i 80. Najpierw kryzys tam, potem kryzys tu. Jak zwykle przyczyną problemów kwestie energetyczne, dla niepoznaki nazywane paliwowymi, a obecnie klimatycznymi. Niby należało się spodziewać, że to się będzie powtarzać, ale wielu dało się nabrać na opowieści Fukuyamy o końcu historii. Zamiast pamiętać o elementarnej zasadzie opierania się na własnych źródłach energii i o zapewnieniu taniej alternatywy na wypadek kryzysu, poszliśmy postać sobie nad przepaścią z nadzieją, że nie mamy zawrotów głowy. Okazało się, że mamy zawroty. Tym większe, im bardziej łeb nabity zieloną propagandą.

Wszyscy mamy skłonność do popełniania tych samych błędów. Pozostaje liczyć na to, że gawędy o minusach i plusach peerelowskich blackoutów pozostaną tylko opowieściami starego dziadygi, a nie zapowiedzią nieuchronnej przyszłości. Przyszłości, które owe plusy zmiecie, zostawiając minusy, jak pewna dłoń, która zmiatała kiedyś przeszłości ślad, ruszała z posad bryłę świata i do dziś nam się to odbija czkawką.

Jeden z Drugą:)