Solidar Śląsko Dąbrow

Przedświąteczna opowieść

Ojciec opowiadał mi kiedyś, jak to na jego kopalni pracował facet, który codziennie przynosił do pracy na drugie śniadanie sznity z kotletem, czym na dodatek bezczelnie chwalił się przed kolegami. Był to początek lat osiemdziesiątych ze wszystkimi przykrymi konsekwencjami dla obywateli, jakie ten okres charakteryzowały. Jedną z tych uciążliwych cech gospodarki niedoboru, był stały niedostatek produktów mięsnych na rynku detalicznym. Skoro więc mięsa nie było w sklepach, tym bardziej nie powinno się ono codziennie znajdować usmażone i opanierowane między kromkami chleba w torbie owego delikwenta. Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej gęsta, a amator kanapek ze schabowym coraz bardziej podejrzany.

Gość był do bólu zwyczajny, mieszkał w blokowisku jak wszyscy, dojeżdżał do roboty przewozem razem z innymi. Jego żona nie była kierowniczką sklepu mięsnego, a wujek nie zasiadał w komitecie wojewódzkim PZPR. Gdyby nie te kotlety, faceta nie wyróżniałoby kompletnie nic. Hipotez wyjaśniających aferę mięsną i pogłosek na jej temat przybywało. W najlepszym wypadku jegomość mógł uczestniczyć w nielegalnym obrocie wieprzowiną z lewego uboju dokonywanego przez krewnych ze wsi. W najgorszym, to aż strach pomyśleć. Kto pamięta tamte czasy, wie dlaczego.

Górnicy w końcu nie wytrzymali i postanowili raz na zawsze przeciąć spekulację. Przycisnęli typa, zabrali mu torbę, komisyjnie rozwinęli papier śniadaniowy i zbadali jego podejrzaną zawartość. Wówczas okazało się, że zamiast kotletów facet tak naprawdę codziennie wsuwa kanapki z plackami ziemniaczanymi. W jednej chwili nieszczęśnik przeistoczył się z gościa, na którego lepiej uważać, w zbiorowe pośmiewisko, a jego misterny plan wywyższenia się ponad innych skończył się jedną wielką gańbą, na wspomnienie której, czerwieni się pewnie do dzisiaj.

Choć czasy się zmieniły i kanapki z kotletem nie stanowią już na szczęście powodu do zazdrości, to specjalistów od picu wciąż nie brakuje. Od tygodnia cały internet pieje ze znanego prezentera telewizyjnego, który lubuje się w piętnowaniu „typowo polskich” przywar, a ostatnio chwalił się, że podczas zagranicznych wakacji kupił fotelik dla dziecka w supermarkecie, a gdy wracał do kraju oddał go z powrotem do sklepu, oszczędzając w ten chytry sposób parę groszy. Inny ważniak, szycha w PZPN został aresztowany w Dublinie, gdy przed meczem Irlandia-Polska sprzedawał pod stadionem bilety, które dostał za darmo jako przedstawiciel polskiej federacji piłkarskiej.

A teraz morał zamiast puenty. Drodzy Czytelnicy, nie denerwujcie się, gdy sąsiadka w Wielką Sobotę zamiast koszyczka ze święconką, przyniesie do kościoła kosz na bieliznę z 5 kilogramami wędlin, pisankami ze strusich jaj i czekoladowym zającem o rozmiarach kangura. Nie irytujcie się gdy sąsiad pod kościół znajdujący się 100 metrów od waszego bloku zajedzie swoją wypucowaną audicą rocznik 1995, nad którą Niemiec płakał jak sprzedawał i łka z tęsknoty do teraz. Nie wkurzajcie się, gdy robiąc świąteczne zakupy, przyjdzie wam stać w kolejce do kasy pół godziny za gościem, który wypakował koszyk tak, jakby szykował się nie na święta, ale na kilkuletnią okupację. Miłośnicy picu i szpanu zawsze istnieli i istnieć będą. Nic na to nie poradzimy. Tak więc zamiast się nimi przejmować, skupmy się na tym co naprawdę ważne. I ten apel dołączam Szanowni Czytelnicy do najserdeczniejszych życzeń pogodnych i radosnych świąt Wielkiejnocy dla Was i Waszych bliskich.

Trzeci z Czwartą;)

 

Dodaj komentarz