Solidar Śląsko Dąbrow

Podwórkowe reguły

Choć od pierwszego czerwca minęło już dni kilka, dzieci to bardzo wdzięczny temat na felieton. I każdego jakoś tam dotyczy, więc i każdego zainteresuje. Nawet, jeżeli ktoś z przyczyn wszelakich potomstwa nie posiada, to można być raczej pewnym, że kiedyś sam w krótkich galotach biegał.

Na pewno każdy z Was Drodzy Czytelnicy doskonale pamięta, że bez względu na to, czy ktoś chodził na dwór, na plac, czy na pole, tam gdzie chodził obowiązywały ściśle określone reguły. Podwórkowego porządku trzeba było przestrzegać, a kto tego nie robił często wracał do domu z płaczem. Dzieci, a raczej chłopcy w określonym wieku mają to do siebie, że tłuką się na potęgę i nawet najlepsze matczyne wychowanie i najgrubszy ojcowski pas nie są ich w stanie od tego powstrzymać. Ot taka naturalna kolej rzeczy, można powiedzieć.

Na podwórku wszyscy wiedzieli, że o ile chudemu Jasiowi w okularach można bez większego ryzyka dać dla zgrywu „blaszkę w karczycho”, to grubemu Zenkowi, temu, co to jedną klasę trzeci rok powtarza (a taki herbatnik był na każdym podwórku) lepiej w paradę nie wchodzić. Każdy podskórnie czuł, gdzie jest jego miejsce w szeregu i komu fikać można, a komu nie należy. Czasem instynkt samozachowawczy zawodził i okazywało się, że Jasiu ma np. starszego brata, a brat zamiast okularów nosi dres z ortalionu. Wtedy było niewesoło i trzeba było jakoś sprawę załagodzić lub mieć nadzieję, że z czasem sama przycichnie i uda się wyjść z impasu bez podbitego oka. Z krótkich spodenek z czasem się wyrasta, ale podwórkowe reguły niestety zostają i to w miejscach, w których być ich nie powinno.

W czerwcu zeszłego roku pewien schorowany rencista z wioski pod Zieloną Górą został skazany na 30 godzin prac społecznych za kłusownictwo. Na dobitkę dostał mandat i obowiązek pokrycia kosztów procesowych.
Chłopina, o którym mowa, inwalida z pierwszą grupą, żyje w rozlatującej się chałupce za 700 zł renty. Oprócz chałupy ma kawałek łąki z bajorkiem pośrodku. Każdej wiosny na łąkę wylewa rzeka, a razem z wodą do bajorka wpływają ryby. Potem rzeka się cofa, ale kilka ryb w bajorku czasem zostaje. Człeczyna wymyślił więc, że trochę zaoszczędzi i sobie te ryby złapie, bo to przecież jego bajorko na jego poletku. Jak pomyślał, tak zrobił i wyłowił trzy okonie, karasia i dwie płotki o łącznej wartości 9 zł i 5 gr. Niestety połów przyuważyła straż rybacka i wezwała policję. Dzielni stróże prawa poszli do prokuratury, a niezłomni prokuratorzy zamiast sprawę umorzyć, skierowali ją do sądu. Ten chłopinę skazał, bo uznał, że ryby choć złowione z bajorka, to jednak urodziły się w rzece, a więc należą do Polskiego Związku Wędkarskiego. Krótko mówiąc, trzeba było zwyrodnialca ukarać.

Gdyby bidok miał starszego brata posła lub chociaż radnego, sprawa pewnie zakończyłaby się inaczej. Niestety rzeczywistość na naszym polskim podwórku jest bezwzględna. Jak jesteś zwykłym Jasiem, Piotrusiem czy Marysią, masz przechlapane. Grubych Zenków, bez względu na to czy zwą się Sawicka, Marzec czy Kiszczak, nikt nie ruszy.

Trzeci z Czwartą:)

Dodaj komentarz