Solidar Śląsko Dąbrow

Nigdy nie graliśmy „na chłodno”

Historię Dżemu i wpisane w nią tragiczne wydarzenia doskonale znają nie tylko fani rocka i bluesa w Polsce. Jakie klimaty panowały w zespole, gdy jeszcze obecni w nim byli Ryszard Riedel i Paweł Berger?
– Pracowaliśmy bardzo intensywnie, przebywaliśmy ze sobą niemal bez przerwy. Czasem było bardzo zabawnie, bo nie byliśmy ponurakami. Czytaliśmy „Szwejka”, opowiadania Marka Twaina i było dużo śmiechu. Na pewno nie nudziliśmy się ze sobą. Łączyła nas muzyka. Wciąż jej słuchaliśmy i dyskutowaliśmy na jej temat. Ale przede wszystkim lubiliśmy dużo grać. W naszej muzyce zawsze musiała być emocja. Nigdy nie byliśmy zespołem grającym „na chłodno”.

W czerwcu 1980 roku po raz pierwszy zadebiutowaliście przed dużą publicznością podczas Przeglądu Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie, gdzie zajęliście trzecie miejsce. Zagraliście tam m.in. „Whisky” i  „Pawia”. Oczami wyobraźni widzieliście się już na muzycznym szczycie?
– Nie, bo wtedy jeszcze mieliśmy poczucie, że jesteśmy amatorami. Cały czas pracowaliśmy nad naszą muzyką. Nikt z nas się z niej nie utrzymywał. Dopiero na przełomie 1980 i 1981 roku Rysiek Riedel postawił warunek: albo stawiamy wszystko na zawodową kartę, albo wciąż jesteśmy amatorami. Pozwalnialiśmy się z pracy i zaczęliśmy żyć z muzyki. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, ale to były fajne czasy. Bywało, że jadąc na próbę mieliśmy pieniądze odliczone tylko na bilety autobusowe. Cieszyliśmy się, gdy nam jakiś kolega postawił piwko.

A tak przy okazji, jaką wódkę piliście w tamtych czasach? Bo chyba uroki picia whisky, która wtedy osiągalna była wyłącznie za dolary w Peweksie, mogliście wychwalać tylko na scenie?
– Racja, smak whisky znaliśmy tylko „z grubsza” (śmiech). Wtedy faktycznie spożywało się dużo alkoholu, bo nie było nic innego do roboty. W wódce się nie wybierało. Piliśmy zwłaszcza dużo piwa. To była najtańsza i najprostsza rozrywka. Byliśmy młodzi i zdrowi, alkohol nie powodował u nas jeszcze potwornych kaców. Następnego dnia wystarczyły dwa piwka i znowu można było coś wypić. Ale nie zdarzało się to, aż tak często, bo dzisiaj chyba wszyscy byśmy już nie żyli.

Dwa miesiące po waszym debiucie w Jarocinie przed całą Polską zadebiutowała Solidarność. Jak przyjęliście wydarzenia, które wtedy rozgrywały w kraju?
– Pod koniec sierpnia graliśmy koncert w „Rotundzie” w Warszawie. Rysiek Skibiński z Kasy Chorych przywiózł ze sobą solidarnościowe postulaty. Po ich przeczytaniu zdębieliśmy. Należeliśmy raczej do grupy kpiarzy, którzy sposobem życia protestowali przeciwko komunie, ale nigdy nie angażowaliśmy się w jakieś bezpośrednie działania. Tym, co działo się w sierpniu 1980 roku, byliśmy zszokowani, ale i podnieceni, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że to może się udać. No i udało się.

Zachłysnęliście się tym powiewem wolności?
– No pewnie. Jakoś po sierpniowych wydarzeniach popijaliśmy piwko na ławeczce w Cieszynie. Pod ławką leżała stara gazeta z czasów przedsolidarnościowych. Same frazesy. Czytaliśmy ją, śmiejąc się do łez. Wtedy tak naprawdę dotarło do nas, że już możemy śmiać się z tego, co było. Na nieszczęście, za jakiś czas wszystko wróciło i wtedy już nie było nam do śmiechu.

Kiedy zarobiliście pierwszą poważną kasę?
– W latach 80-tych zarabialiśmy grosze. Za płytę „Cegła”, sprzedaną w nakładzie 80 tys. egzemplarzy i 100 tys. kaset, otrzymaliśmy pieniądze wartości jednej trzeciej ówczesnej średniej pensji krajowej. Ale wtedy już naszym menadżerem był Marcin Jacobson. W latach 90. to właśnie dzięki kombinacjom Marcina zaczęliśmy grać więcej koncertów, dostawaliśmy też jakieś diety. Problem był w tym, że nie mieliśmy glejtu. Wtedy tylko kapele, które przeszły weryfikacje Ministerstwa Kultury, zarabiały więcej. Ale my cieszyliśmy się z tego, że w ogóle możemy grać. Każdy koncert był dla nas ważny. To było nasze życie.

Zaplanowany na 8 września w Jastrzębiu koncert z okazji urodzin Solidarności traktujecie jako jeden z bardzo wielu?
– Przy takiej okazji tym bardziej będzie nam miło zagrać dla Solidarności. W Jastrzębiu zawsze jest świetna publiczność i mamy nadzieję, że będzie fajna zabawa.

Wystąpić przed Dżemem, a potem można już umrzeć – tak powiedział mi jeden z muzyków The Blues Experience, zespołu który w Jastrzębiu będzie waszym supportem. Czy na starych wyjadaczach bluesa takie stwierdzenia robią jeszcze wrażenie?
– To są bardzo miłe słowa, ale my też kiedyś nie wyobrażaliśmy sobie, że zagramy przed zespołem Rolling Stones, przed ZZ Top, przed Claptonem i AC/DC. W życiu trzeba próbować i do końca mieć nadzieję, że się uda.

Czy mieliście okazję, by usłyszeć od tych gwiazd światowego formatu coś miłego?
– Ze Stonesami mieliśmy przygotowaną sesję zdjęciową, ale ich spotkanie z prezydentową Kwaśniewską przedłużyło się i nie mieli już czasu na fotografowanie. Faceci z ZZ TOP zaproponowali nam spotkanie przy polskiej wódce, ale musieliśmy odmówić, bo graliśmy drugi koncert. Zachowali się bardzo elegancko, bo przysłali nam plakat z podpisami. Dla nas najlepszą recenzją są miny i gesty tych gwiazd. Członkowie AC/DC uśmiechali się do nas szeroko i podnosili kciuki do góry. Clapton przez cały nasz koncert też się uśmiechał, wybijał rytm rękami i nogami.

Czy Dżem z nowym wokalistą często porównywany jest do tego z czasów Riedla?
– Porównania do Ryśka były i będą zawsze. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Ryśka nie da się podrobić, bo był kimś niepowtarzalnym, miał talent dany od Boga, ale ten najwidoczniej miał wobec niego inne plany.

W 2011 roku wasz ostatni album „Muza” osiągnął status złotej płyty. Prócz niego na swoim koncie macie kilkanaście albumów studyjnych i koncertowych, w tym trzy platynowe. Czego jeszcze brakuje Wam do szczęścia?
– Jeśli będziemy zdrowi i publiczność będzie nam wierna jak dotychczas, to wszystko powinno być dobrze. Przetrwaliśmy wiele burz, wiele razy los sypał nam piasek w oczy, ale wciąż jesteśmy razem. Ale to nie oznacza, że jest ciągła idylla, że nie ma kłótni. Jak w życiu.

Z Benedyktem Otrębą, założycielem i muzykiem zespołu Dżem rozmawiała Beata Gajdziszewska

Dodaj komentarz