Solidar Śląsko Dąbrow

Niemcy nie mogą zrezygnować z węgla… przez Polskę

Wbrew szumnym zapowiedziom Niemcy raczej nie wycofają się z energetyki węglowej do 2030 roku. Minister finansów i szef partii FDP wchodzącej w skład koalicji rządzącej nazwał te plany „marzeniem”. Dodał, że winy za fiasko niemieckiej polityki energetycznej nie ponosi wcale niemiecki rząd, ale Polska.

– Dopóki nie jest jasne, że energia jest dostępna i przystępna cenowo, powinniśmy przestać marzyć o odejściu od energetyki węglowej do 2030 roku – powiedział Christian Lindner na łamach gazety Koelner Stadt-Anzeiger.

Rezygnację z węgla do końca obecnej dekady jako rozwiązanie „idealne” zapisano w umowie koalicyjnej nowego niemieckiego rządu, która została przedstawiona w listopadzie 2021 roku. Plany te od początku były mało realne. Mowa wszak o kraju, który jest największym producentem i konsumentem węgla brunatnego w Europie oraz największym importerem węgla kamiennego na naszym kontynencie.

Z zapisów wspomnianej umowy koalicyjnej wynika, że niemieccy politycy planowali zastąpić moce węglowe nowymi elektrowniami gazowymi, których liczba w najbliższych latach miała wzrosnąć o 50 proc. Dzięki gazociągom Nord Stream 1 i Nord Stream 2 Niemcy zamierzały nie tylko same oprzeć system energetyczny na rosyjskim paliwie, ale również stać się hubem pośredniczącym w sprzedaży gazu do innych europejskich państw.

Wizja polityki energetycznej Berlina runęła jak domek z kart 24 lutego 2022 roku, wraz z rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Brak dostaw od Gazpromu zmusił Niemcy do prowęglowego zwrotu w energetyce. Począwszy od wiosny ubiegłego roku nasi zachodni sąsiedzi zaczęli przywracać do życia wygaszone wcześniej elektrownie węglowe oraz utrzymywać w systemie bloki węglowe, przeznaczone wcześniej do likwidacji. Wzrósł zarówno udział węgla w niemieckim miksie energetycznym, jak i krajowa produkcja oraz import tego surowca. Według danych Europejskiego Stowarzyszenia Węgla Kamiennego i Brunatnego Eurocoal niemieckie kopalnie odkrywkowe wydobyły w ubiegłym roku 130,8 mln ton węgla brunatnego, a import węgla kamiennego do tego kraju wyniósł blisko 40 mln ton.

Co ciekawe, w ocenie Christiana Lindera odpowiedzialności za całkowite fiasko polityki energetycznej Berlina wcale nie ponoszą kolejne niemieckie rządy, które coraz bardziej uzależniały tamtejszy system energetyczny od rosyjskiego gazu oraz niestabilnych i nieprzewidywalnych odnawialnych źródeł energii. Okazuje się, że Niemcy musiały wrócić do węgla przez Polskę.

W cytowanej wcześniej wypowiedzi dla Koelner Stadt-Anzeiger niemiecki minister finansów zaznaczył, że wycofanie się jego kraju z zapowiedzi rezygnacji z węgla do 2030 roku nie będzie miało wpływu na zmianę klimatu. – Ta data i tak nie ma znaczenia dla klimatu, skoro, z uwagi na europejskie przepisy, zaoszczędzone w Niemczech emisje CO2 mogą dodatkowo narastać np. w Polsce – powiedział lider FDP.

Można by zarzucić Linderowi, że unijne przepisy klimtyczno-energetyczne, które dzisiaj krytykuje, przez lata były tworzone właśnie pod dyktando Berlina. Można by też wytknąć niemieckiemu politykowi, że to również jego kraj przez lata forsował uzależnienie całej UE od rosyjskiego gazu. Gdyby jednak miał on odpowiedzieć na te zarzuty szczerze, musiałby przyznać, że to w właśnie Niemcy zafundowały całej Europie największy od dziesięcioleci kryzys energetyczny.

Trudno się więc dziwić, że w takiej sytuacji Linder woli powtarzać to, co od lat mówią w zasadzie wszyscy niemieccy politycy. Nawet, jeśli nie ma w tym ani grama sensu. Po raz kolejny dowiedzieliśmy się więc, że klimatowi szkodzi wyłącznie polski węgiel. Ten niemiecki jest okej, dlatego można go wydobywać i spalać w nieporównywalnie większych ilościach niż w Polsce. Tak już po prostu jest, a każdy, kto tę oczywistą prawdę podważa, szkodzi Unii Europejskiej. Nawet wówczas, gdy ta Unia na własne życzenie pakuje się z jednego kryzysu w kolejny.

łk