Solidar Śląsko Dąbrow

Nie zdradzę i nie sprzedam

13 grudnia 1981 roku w Polsce wprowadzony został stan wojenny. Władzę przejęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, na której czele stanął generał Wojciech Jaruzelski. Na ulice wyjechały czołgi. Tysiące ludzi internowano, w wielu zakładach wybuchły spontaniczne protesty.

Po Stanisława Kiermesa, przewodniczącego Solidarności w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej służba bezpieczeństwa przyszła w środku nocy. Sforsowali podwójne drzwi, powybijali szyby. Zanim go zabrali, przez ukryty w domu kopalniany telefon zdążył jeszcze ostrzec kolegów z Solidarności.

Już 13 grudnia w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego i internowaniu działaczy związkowych w cechowani kopalni zebrało się kilkanaście tysięcy górników. – Załoga była dobrze przygotowana do obrony, ale gdy 14 grudnia wieczorem doszło do interwencji, przewaga ZOMO i ORMO była ogromna. Stopniowo wypychali ludzi z cechowni, wiele osób zostało pobitych, część górników uciekła do pobliskiego kościoła – opowiada przewodniczący.

Wypuszczono go 29 stycznia 1982 roku, ale już następnego dnia musiał się zgłosić na komendzie MO, na której przez kolejne pół roku meldował się niemal codziennie. – Postawili mi pięć zarzutów, ale broniłem się podkreślając, że wypełniałem wolę załogi – mówi Stanisław Kiermes. Na przesłuchania, tyle że rzadziej, stawiał się do czerwca 1987 roku, inwigilowano go do roku 1989. W maju 1986 roku został wyrzucony z pracy. – Kilka dni po moim zwolnieniu pracę straciła też moja córka. Cała rodzina była szykanowana – dodaje.

Ogromny żal
W 1981 roku Bronisław Skoczek był wiceprzewodniczącym Solidarności w Zakładach Chemicznych w Oświęcimiu. 13 grudnia rano przyjechał do Krakowa, gdzie zaocznie studiował. Kiedy zorientował się, że został wprowadzony stan wojenny, pojechał z kolegami pod Nową Hutę. Zakład już strajkował. – Przed hutą było mnóstwo ludzi. Jeszcze więcej milicji i wojska. Pierwszym pociągiem wróciłem do Oświęcimia i poszedłem do zakładu. Zaczęliśmy się zastanawiać co robić – mówi.

W jego ocenie najtrudniejszy był poniedziałek 14 grudnia. – Załoga zaczęła zbierać się na oddziale budowy aparatury chemicznej. Ludzie byli bardzo wzburzeni. Błyskawicznie cały budynek otoczyły wojsko i milicja. Wiedzieliśmy, że musimy uspokoić atmosferę. Zdecydowana większość pracowników opowiadała się za strajkiem, ale po kilku godzinach ludzie się rozeszli – dodaje Bronisław Skoczek.

Później był inwigilowany. Kilkanaście razy w miesiącu zabierano go z pracy na wielogodzinne przesłuchania. Mieszkanie kilkakrotnie przeszukiwano. Podkreśla, że tamte wspomnienia do dzisiaj wywołują ból. – Miałem czworo małych dzieci i bardzo się bałem o rodzinę. Z tego żalu i bezsilności pisałem wiersze – wspomina. Jak tysiące działaczy Solidarności został zwolniony z pracy. W 1983 roku usłyszał od kierownika działu kadr: „Dla pana, panie inżynierze nie ma miejsca w Zakładach Chemicznych. Pan stanął z robotnikami”. Został przyjęty w kopalni Czeczott. Pracował jako ślusarz-spawacz pod ziemią.

Sfałszowane listy
Górnicy z Piasta protestowali aż 14 dni i był to najdłuższy podziemny strajk w 1981 roku. Rozpoczął się spontanicznie 14 grudnia. Było to pod koniec pierwszej zmiany, na poziomie 650 metrów. Do strajkujących dołączały kolejne zmiany, część górników przedostała się po drabinach z poziomu 500 metrów. W sumie do protestu przystąpiło ok. 2 tys. ludzi. – Na powierzchni zaczęto organizować jedzenie. Na początku było go za dużo, ale w drugim tygodniu strajku, gdy był już zakaz opuszczania żywności na dół, kromka chleba, pół cebuli i łyżka smalcu musiały wystarczyć na cały dzień – wspomina Andrzej Makosz, w 1981 roku członek Solidarności w kopalni i jeden z uczestników protestu.

Od pracowników obsługujących szyby strajkujący dowiedzieli się, że „coś” wydarzyło się w kopalni Wujek i Manifest Lipcowy. Na dół przychodziło mnóstwo listów, ale część z nich była fałszowana przez SB. – Pisali różne rzeczy, żeby ludzi podłamać, że dziecko chore, że ojciec w ciężkim stanie. Część osób nie wytrzymywała i wyjeżdżała na powierzchnię – dodaje.

To był obowiązek
Andrzej Makosz został do końca strajku, chociaż jak przyznaje, liczył się z tym, że może iść do więzienia lub stracić pracę. Zwolniony został już kilka dni po zakończeniu protestu, wprawdzie przyjęto go z powrotem do kopalni, ale na dużo gorszych warunkach – na najniższej stawce, bez prawa do urlopu, 13. pensji i barbórki.

– Nigdy nie żałowałem, że zostałem pod ziemią, ale bohaterem też się nie czuję. Spełniłem swój obowiązek – mówi Andrzej Makosz. Mimo późniejszych szykan i prześladowań, podjętych wówczas decyzji nie żałują również pozostali uczestnicy tamtych wydarzeń. Wierzyli, że walczą o wolną Polskę.

Agnieszka Konieczny

 

Dodaj komentarz