Musi odejść, czy powinien zostać?
Pod koniec stycznia Polskę obiegła hiobowa wieść. W 2022 roku urodziło się najmniej dzieci od czasu zakończenia II wojny światowej. Tylko 305 tys. W latach 50-tych rocznie przychodziło na świat ok. 700 tys. Polaków. Ten powojenny wyż zaowocował kolejnym, w latach 80-tych. W 1981 roku urodziło się blisko 682 tys. dzieci, w 1982 roku ponad 705 tys., w 1983 roku prawie 724 tys., w 1984 roku niespełna 702 tys. Można było się spodziewać, że ten wyż demograficznych powtórzy się w pierwszej dekadzie XXI wieku. Dlaczego to nie nastąpiło?
Po pierwsze demograficzna zapaść to skutek błędów i wypaczeń okresu tzw. przemian. Zaaplikowana w latach 90-tych polskiemu społeczeństwu terapia szokowa, którą firmował Leszek Balcerowicz, wielu skutecznie zniechęcała do prokreacji. Bieda, bezrobocie, inflacja i brak bezpieczeństwa, nie tylko socjalnego, powodowały, że decyzję o dziecku odsuwano na dalszą przyszłość. Na nic zdały się wezwania Andrzeja Leppera, że Balcerowicz musi odejść. Ekonomista nie posłuchał i do dziś powtarza, że trzeba więcej, ciężej i dłużej pracować za niskie pensje. Że to jest ideał. I to właśnie Balcerowicz oraz środowisko głoszące ekonomiczne mądrości będące w istocie tzw. jaskiniowym liberalizmem, są jednymi z winnych demograficznej zapaści.
Jednymi, ale nie jedynymi. Właściwie każde ugrupowanie polityczne dochodzące do władzy po 1989 roku zniechęcało do posiadania potomstwa. Na różne sposoby, ale głównie z powodu swojej nieudolności. Naprawdę nie trzeba tabunu profesorów, ekspertów, specjalistów, aby domyślić się, że tam, gdzie rodzice będą mieli gdzie mieszkać, będą mieli poczucie bezpieczeństwa socjalnego i zdrowotnego, tam matki będą rodzić więcej dzieci. Np. wskaźnik urodzeń wśród Polek na Wyspach Brytyjskich to ponad 2 dzieci. I to pomimo brexitu. Tymczasem w Ojczyźnie to 1,4 dziecka. Od początku przemian żaden rząd nie potrafi sobie poradzić z problemem mieszkaniowym w Polsce. Poziom oświaty, poziom opieki zdrowotnej, wsparcie matek pracujących wciąż znacznie odbiega od standardów, do których są przyzwyczajeni obywatele krajów starej UE.
Genialny w swojej prostocie pomysł, aby przenieść na polski grunt niemiecki Kindergeld, to był strzał w dziesiątkę. Wydawało się, że w ślad za wprowadzeniem w 2016 roku słynnego programu „Rodzina 500+” pójdą kolejne pomysły, które będą prorodzinne w praktyce, a nie wyłącznie z nazwy. Zabrakło determinacji, wygrała polityczna kalkulacja. Ktoś policzył, że szybciej więcej głosów złowi, oferując trzynastą i czternastą emeryturę. Tymczasem 500 zł z 2016 roku to dziś realnie ok. 360 zł i należałoby tę sumę zwiększyć do co najmniej 700 – 800 zł. Warto tak na marginesie wspomnieć, że od 1 stycznia Kindergeld w Niemczech wzrósł i wynosi 250 euro miesięcznie na każde dziecko, czyli prawie 1200 zł.
Mam świadomość, że spora część ludzi, szczególnie tych, którzy nie mają potomstwa w wieku do 18 lat, jest przeciwna programowi „Rodzina 500 +”. Arcyludzkie uczucie zazdrości, czasem zawiści i głębokie poczucie niesprawiedliwości (bo moje dzieci tego nie miały). Związek poziomu dzietności z wysokością emerytur to problem mało atrakcyjny medialnie i politycznie. Kto by tak daleko wybiegał w przyszłość. Liczy się tu i teraz oraz przekrzykiwanie się, co jest winą Tuska, a co winą Kaczora. To jest takie proste, nie trzeba główkować. Wobec tego krótko i prosto. Balcerowicz już w 2016 roku krytykował program „Rodzina 500+”. W 2019 jego fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju ogłosiła, że program jest be i nie przynosi żadnych korzyści, bo matki zamiast pracować, zajmują się dziećmi. Niedawno zaś na antenie radiowej ekonomista ów perorował, że trzeba ponownie podnieść wiek emerytalny do 67. roku życia. I tak sobie myślę, że Balcerowicz jednak musi zostać. Ku przestrodze skłonnych uwierzyć w porady i recepty tzw. liberałów.
Jeden z Drugą;)