Solidar Śląsko Dąbrow

Mimo wszystko

Nie znoszę, nienawidzę, a wręcz panicznie boję się chodzić do urzędów. Ten strach wydaje mi się czasami irracjonalny, bo parę razy w życiu byłem w różnych urzędach i to, co miałem do załatwienia, załatwiłem. Ale gdybym miał wybierać, co stresuje mnie bardziej – leczenie kanałowe czy wizyta w urzędzie – to świątynia biurokracji zwycięża bezapelacyjnie.

Dawno, dawno temu gmachy i gmaszyska urzędów budowano tak, aby poddany czuł majestat władzy. Wielkie, masywne drzwi, kolumny, wysokie sklepienia, długie korytarze. Już sam fakt zetknięcia się z owymi monumentalnymi budowlami sprawiał, że maluczki czuł się jeszcze mniejszy. O tym, że to wciąż żywa tradycja, świadczą chociażby pałace stawiane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Zwykle jednak to nie monumentalna architektura paraliżuje, ile to, co nas spotyka wewnątrz budynku urzędu.

W korytarzach tłoczą się poddani, nazywani też obywatelami i toczą nierówny pojedynek z majestatem władzy. Równolegle trwa wewnętrzna walka w stadzie o to, kto się przed kogo wepchnie, kto przycwaniaczy i szybciej niż reszta frajerów załatwi swoją sprawę. Czasami ktoś próbuje wprowadzić odrobinę ludzkiej życzliwości, użyczając komuś długopisu, „trzymając” miejsce w kolejce, czy ustępując miejsca na krześle jakiemuś wiekowemu petentowi. To są miłe chwile solidarności między poddanymi, ale generalnie atmosfera jest wybuchowa. Wystarczy jedno warknięcie typu: „Ej, ale tu obowiązuje kolejka!”. Tumult w stadzie gotowy.

Wizyta w urzędzie w lwiej części polega na żmudnym przesuwaniu się w kierunku drzwi, do upragnionej mety, która metą, jak się później okazuje, wcale nie jest. Za drzwiami, za którymi miał czekać uprzejmy urzędnik i po prostu zrobić, co do niego należy, siedzi jakiś gburowaty osobnik, który dziwi się, że się dziwimy, że załatwienie jakiejkolwiek sprawy w urzędzie nie może być proste. Nie pomogą żadne wcześniejsze telefony, upewnianie się u osób zatrudnionych w tzw. informacji, że mamy ze sobą wszystko, co potrzebne. Zawsze po przekroczeniu rzekomej mety dowiadujesz się, że brakuje ci jeszcze jakiegoś kwitka, że coś trzeba kserować, jakiś formularz uzupełnić. A nawet jeśli jakimś cudem wszystko masz, to i tak będziesz musiał jeszcze raz stanąć w kolejce, a właściwe w kolejkach. Najpierw do kasy, aby uiść opłatę za czynność administracyjną, a potem, ściskając w dłoniach dowód wpłaty, jeszcze raz w kolejce przed drzwiami, które już raz dzisiejszego dnia łaskawie się przed Tobą otworzyły. Nie wiedzieć czemu, zawsze przypomina mi się wtedy Jurand ze Spychowa, upokarzany przez Krzyżaków przed bramą zamku w Szczytnie. A on tam był tylko raz. I bez kolejki.

Wiele razy zastanawiałem się, skąd się to wszystko wzięło. To raczej nie ci urzędnicy z pierwszej linii wymyślają. Od tego, jak proste sprawy maksymalnie skomplikować, mają pokaźne grono przełożonych. Ale nie będę wskazywał palcem, bo przecież w każdym urzędzie jest tak samo, niezależnie od szczebla i miejscowości. Po prostu chyba na tym właśnie biurokracja polega, z tego żyje, tym się żywi, inaczej nie może. Zważywszy jednak na ogromne podatki, jakie łożymy na utrzymanie administracji rządowej i samorządowej, nalegam, aby rozważyć następujący wniosek dotyczący oznakowania urzędów. Może jakiś napis nad wejściem głoszący: „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”, albo tabliczka na drzwiach typu „Uwaga! Zły pies, a urzędnik jeszcze gorszy”. Cokolwiek, co sprawi, że człowiek wchodząc do urzędu, mimo wszystko się uśmiechnie. Mimo wszystko.

Jeden z Drugą;)
źródło foto:blasty.pl

 

Dodaj komentarz