Mądrość etapu
Dawno, dawno temu, w czasach, gdy świętym Mikołajem nazywano jeszcze biskupa Miry, a nie grubawego skrzata w czerwonym kubraku, ktoś wymyślił przysłowie: „Mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. Ktoś mądrze wykoncypował, że czasami lepiej nie mówić nic, niż mówiąc od rzeczy, zrobić z siebie idiotę. W starych przysłowiach kryje się mądrość i doświadczenie pokoleń, wie to każde dziecko, ale niestety nie każdy polityk.
Polityk w sprawie użytkowania narządu mowy kieruje się inną zasadą. Według niej trzeba mówić zawsze wszędzie, do każdej kamery i każdego dyktafonu. Na każdy temat i każdą możliwą bzdurę. Słowa nic nie kosztują, gazetowy papier i telewizyjny ekran przyjmą wszystko. Ciemny lud i tak nie zrozumie, a nawet jak zrozumie, to zaraz zapomni. Za to facjatę i nazwisko zapamięta. Trzeba mówić, bo inaczej przestaną pytać, a wtedy po następnych wyborach trzeba będzie sobie znaleźć jakąś uczciwą robotę.
Do powyższej zasady dobrze wytresowany przez macherów od „piaru” polityk dodaje jeszcze jeden aksjomat. Bez względu na to, co naprawdę myślisz, co mówiłeś w przeszłości i co będziesz mówił za tydzień, zawsze kieruj się mądrością etapu i mów ludziom dokładnie to, co w danej chwili chcą usłyszeć. Mniej więcej dlatego okrągły budynek przy ul. Wiejskiej w Warszawie od kilku dni stał się największym na świecie skupiskiem ukrainistów i speców od systemów politycznych krajów Europy Wschodniej. Tak było do 4 grudnia. Tego dnia w stolicy zaroiło się od hajerów przodowych, co to na fedrowaniu znają się lepiej, niż Witalij Kliczko na lewym sierpowym.
Część warszawskich górników świętowała Barbórkę w stolicy, inni przyjechali na Śląsk. W tej drugiej grupie znalazł się sam kalfaktor Tusk. Mógł klepnąć jakąś okrągłą formułkę, zjeść roladę i wrócić skąd przyjechał. Krótko mówiąc, mógł skorzystać z okazji, by siedzieć cicho, jak zwykł mawiać pewien francuski prezydent. Kalfaktor Tusk postanowił jednak przemówić i to jak! „Bez polskiego węgla Polska nie byłaby tak pewna swojej niepodległości, swojej niezależności, jak dzisiaj jest”, „W dzisiejszym świecie, a szczególnie w naszym regionie, ktoś, kto nie dysponuje takim skarbem, jakim jest na przykład polski węgiel, naraża się na zależność energetyczną”, „Można powiedzieć, że jeszcze Polska nie zginęła, póki wy jesteście i polski węgiel. To jest prawda, dedykuję ją wszystkim sceptykom, którzy chcieli postawić krzyżyk na polskim górnictwie” – to tylko trzy malutkie fragmenciki laurki, którą wysmarował kalfaktor Tusk. Okazuje się, że węgiel to „skarb”, a górnicy to „najpotrzebniejsza klasa zawodowa w Polsce”.
Mądrość etapu ma swoje prawa, a słowa nic nie kosztują. Nikt już przecież nie pamięta, że ten sam facet, który dzisiaj dał by się pokroić za pół tony ekogroszku, chce otwierać elektrownie atomową, a górnikom odbierać uprawnienia emerytalne. Wszyscy zapomnieli, że jeszcze wczoraj kalfaktor Tusk, aby wyjść na europejskiego prymusa, był w stanie podpisać wszystko, co podsunęli mu wyznawcy unijnej religii klimatycznej. Etc., etc., etc. Dwa dni po Barbórce są mikołajki. Gdyby św. Mikołaj miał prawa wyborcze, Donek już szykowałby się do służbowej wizyty w Laponii. O Mirę na wszelki wypadek też by pewnie zahaczył.
Trzeci z Czwartą:)