Solidar Śląsko Dąbrow

Którędy na Grunwald

Niezbyt wielu ludzi jest w stanie z głowy, bez „guglania” podać rok, w którym odbył się chrzest Polski, hołd pruski, czy potop szwedzki, wskazać lata, w których w czasach zaborów wybuchały powstania. Jednak datę dzienną bitwy pod Grunwaldem znają prawie wszyscy.

Piszę „prawie wszyscy” z ostrożności procesowej, bo to, że ja nie znam nikogo, kto nie jest w stanie wyrecytować, kiedy dokładnie nasi spuścili manto Krzyżakom, nie oznacza, że tacy ludzie nie istnieją. Kolejne reformy szkolnictwa, gimnazja, podstawy programowe oraz „guglanie” zamiast pamiętania, nie mogły pozostać bez śladów w umysłach reprezentantów młodego pokolenia.

Dziadersy takie jak ja pamiętają datę bitwy pod Grunwaldem z różnych powodów. Film „Krzyżacy” Aleksandra Forda był pierwszym nie rysunkowym obrazem, który widziałem w kinie. Reprodukcja „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki rozpalała wyobraźnię uczniów na lekcjach historii w podstawówce. Już informacja, że to płótno ma gigantyczne rozmiary 4 na 10 metrów wzbudzała pomruk klasie. Tajemnice zamków krzyżackich, rycerskie zbroje i miecze oraz niechybnie gdzieś ukryte średniowieczne skarby to fascynowało dzieci i młodzież już w latach PRL-u. To były elementy ówczesnej pop-kultury. Wszyscy oglądali seriale „Gniewko, syn rybaka”, „Pan Samochodzik i templariusze”, czy też „Przyłbice i kaptury”. Wracając do filmu, którego scenariusz powstał na podstawie dość opasłej, bo liczącej w zależności od wydania ok. 600 stron, powieści Henryka Sienkiewicza. Otóż ów powstały w 1960 roku obraz w ciągu 27 lat zobaczyło w kinach w całej Polsce przeszło 32 mln widzów. Absolutny i niepobijalny rekord. A ilu zobaczyło w telewizji, na kasetach VHS, czy później płytach DVD i Blu-ray, nie sposób policzyć.

Mam przekonanie graniczące z pewnością, że znaczna część uczniów, dla których „Krzyżacy” byli obowiązkową lekturą w podstawówce, zapoznała się z treścią powieści za pośrednictwem filmu. A nawet gdyby w jakiś sposób pamiętna data 15 lipca 1410 roku nie utkwiła nam w pamięci mimo starań Sienkiewicza, Forda i pani lub pana od historii, to każdy ma jakiegoś wujka, szwagra czy kumpla, który znajomość daty zwycięstwa rycerstwa rodzimego nad nierodzimym ma utrwaloną w inny sposób. W sucharze lub też, jeśli ktoś woli, w przepisie na napój, który służy w naszej szerokości geograficznej do wznoszenia toastów. Chodzi mianowicie o 1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dekagramów drożdży.

Ale suchary na bok. Szczerze mówiąc, gdybym miał moc sprawczą pozwalająca przeforsować datę najważniejszego święta państwowego w Polsce, święta na miarę amerykańskiego Dnia Niepodległości czy francuskiej rocznicy zburzenia Bastylii, to wybrałbym rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Lipiec, piękna pogoda, radość ze zwycięstwa. Bez użalania się, że nas pobili, skrzywdzili, oszukali, tylko duma, że to my innym spuściliśmy manto. Wspaniała data. A że nie wykorzystaliśmy tego zwycięstwa w sposób należyty i nie zdobyliśmy od razu Malborka? Jakiś nasz element naszej rodzimej mentalności musi być. Przecież nie jesteśmy doskonali.

Na marginesie chciałbym jeszcze dodać rzecz jedną, dość istotną dla utrwalania prawdy historycznej. Warto pamiętać, że po nominalnie polskiej stronie pod Grunwaldem walczyli też Litwini, Rusini, Tatarzy, a także Czesi, Morawianie, Ślązacy czy Szwajcarzy, a po stronie krzyżackiej Niemcy, Polacy, rycerze z Luksemburga, Francji czy Anglii. Narodowościowe proporcje raczej przypominały dzisiejsze składy klubów piłkarskich grających w Lidze Mistrzów, niż reprezentacje poszczególnych krajów. Tak jakby Lech Poznań grał i wygrywał np. z Herthą Berlin, czyli coś, co dziś z różnych względów wydaje się nieprawdopodobne. A jednak wówczas było możliwe.

Jeden z Drugą;)