Kołysanka dla kibica
Po wygranej Polaków z Niemcami wyszedłem na balkon, aby zapalić papierosa i popatrzeć na świętujących rodaków. Zderzyłem się z niepokojącą ciszą, przez chwilę tylko przerwaną stukotem pustawego tramwaju. Żadnych podniesionych głosów omawiających niecelne podanie z 76 minuty, żadnych grup kibiców z gazowanymi i niegazowanymi pocieszycielami w dłoniach. Nic. Cisza. Jakbym w Niemczech na balkon wyszedł, a nie w Polsce. I nagle zza węgła bloku wytoczył się pewien człowiek. Bardzo doświadczony kibic jak mniemam, gdyż z charakterystyczną, podchmieloną dykcją zaintonował: „Polacy, nic się nie stało”. Przez chwilę rozglądał się i nasłuchiwał, czy dołączy jak zwykle reszta pomeczowego chóru. Odpowiedziała mu cisza. Ponowił pierwszy wers hymnu polskiego kibica. I znowu bez echa.
Biało-czerwoni wyszli na podmęczonych kibiców i zaskoczyli ich. Załatwili na cacy. Nikt nie miał przygotowanej taktyki na wypadek zwycięstwa z Niemcami. I przypuszczam, że ten kibic-solista po prostu przesadził z pocieszaczami, nieco przysnął, a końcowy gwizdek kazał mu stanąć na baczność i wyruszyć w miasto odprawić tradycyjny pomeczowy rytuał. Choć może niesprawiedliwie oceniam człowieka? Może ów osamotniony kibic intonując hymn porażkowy, chciał z tej nieszczęsnej pieśni zakpić? A może ów samotny zapiewajło chciał przypomnieć, że w historii polskiego futbolu jest bez liku jednorazowych wygranych z największymi bez dalszego ciągu i że wszystko wkrótce wróci do normy? Odpowiedzi nie oczekuję. Równie dobrze mógłbym pytać, co robił w meczu z Niemcami lewy obrońca biało-czerwonych. Odpowiedź, że „notował straty”, uznaję za niesatysfakcjonującą.
Obrona Częstochowy i podnoszące na duchu bramki po kontrach. Gra nieprzesadnie wyrafinowana, ale za to wola walki, poświęcenie, znakomity bramkarz i oczywiście dużo szczęścia. Tak najczęściej wyglądały polskie reprezentacje piłkarskie, które odnosiły sukcesy. Tak to pamiętam z dzieciństwa. I tak wyglądała reprezentacja naszego kraju w meczu z Niemcami. W meczu, który zobaczyłem z moim 8-letnim synem. Po raz pierwszy od czasu, gdy świadomie ogląda mecze biało-czerwonych, był zdziwiony pozytywnie. Cieszył się, ale w sposób umiarkowany. Już niejeden mecz naszych widział i krótkie, ale mocno odczuwalne doświadczenie życiowe podpowiadało mu, żeby się przygotować na tradycyjne rozczarowanie. Miał poduszkę i kocyk, by bezpiecznie przed końcowym gwizdkiem zasnąć, nie oglądając kolejnej porażki. To smutne, ale rozumiem go doskonale, polscy piłkarze nożni od dziecka przyzwyczajają nas do myśli, że zwycięstwo, które widzieliśmy, to mógł być tylko sen. A gdy przegrywają, to my na szczęście już śpimy albo do snu się układamy przy kołysance „Polacy, nic się nie stało”.
I tu mógłbym wywód zakończyć, bo z pointy jestem zadowolony, ale trzy dni po historycznym zwycięstwie nad Niemcami, wpadł naszym kamyczek do ogródka, a właściwe dwa kamyczki. Oglądaliśmy mecz z młodym. Gdy Szkoci wrzucili drugi kamyczek, młody z przyzwyczajenia użył kocyka i poduszki. W końcu dał się jednak przekonać, że mimo wszystko warto jeszcze chwilunię poczekać, bo a nuż, a może zdarzy się coś, co polscy kibice nazywają cudem, a w zwykłym świecie jest zwykłą reakcją trenera na wydarzenia na boisku. I padł gol wyrównujący. Zwycięski już nie padł, ale może i dobrze. Każde polskie dziecko musi, wbrew własnemu przekonaniu oraz logice, przyjąć do wiadomości, że w historii polskiej piłki nożnej oprócz zwycięstw i porażek są jeszcze tzw. remisy zwycięskie. Zwycięskie dlatego, że nie są porażkami. Dobranoc.
Jeden z Drugą:)