Solidar Śląsko Dąbrow

Kiedyś wszyscy byliśmy milionerami

Inflacja to takie słowo, które towarzyszy mi od dzieciństwa. Każdy, kto urodził się w latach 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku, zna je doskonale. Pamięta, jak zawartość świnki-skarbonki zmieniała się w bezwartość. I te opowieści, że moneta o wartości 1 zł służyła jako podkładka pod gwoździe w domach ocieplanych eternitem.

Są dwie wersje owej gawędy o złotówce w służbie ocieplenia ścian. Jedna mówi, że złotówek używano, bo na rynku brakowało podkładek. Druga, że podkładki owszem były, ale znacznie droższe od złotówki, więc bardziej opłacało się dziurawić monety. Jest jeszcze opcja, która twierdzi, że to pięćdziesięciogroszówka robiła za podkładkę, ale nie zamierzam pisać eseju o montażu eternitu w peerelu. Chodzi mi tylko o efektowne przedstawienie jak nisko może upaść wartość pieniądza.

Po co zresztą cofać się tak daleko. Tzw. żółte pieniążki, czyli 1, 2 i 5 groszówki już od dłuższego czasu służą mojej córce do zabawy w sklep. Próby namówienia jej starszego brata na wycieczkę do katowickiego oddziału NBP i wymiany żółtego bilonu na wyższe nominały spełzły na niczym. Latorośl starsza twierdzi, że na tej operacji w NBP zyska co najwyżej ZTM. Do banku przecież trzeba dojechać i wrócić. Machnąłem ręką. Opłaca się, czy nie opłaca? Nieważne. Jeśli jakiś tzw. aspekt miałby tu mieć znaczenie, to wyłącznie moralny. Szacunek do każdego zarobionego grosika. Ekonomiczny z pewnością nie. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno można było za sam fakt płacenia monetami o najniższych nominałach uzyskać uśmiech i naprawdę szczere podziękowanie pani kasjerki. To było (i zawsze jest) bezcenne.

Pamiętam banknoty o naprawdę wysokich nominałach. Auto można by dziś kupić za jeden papierek. 20 tys. z Marią Skłodowską-Curie, 100 tys. zł z podobizną Stanisława Moniuszki, z Henrykiem Sienkiewiczem 500 tys. zł i 1 mln zł z Władysławem Reymontem. Po wypłacie wszyscy Polacy byli milionerami. To nie było trudne. Wszak jeden bochenek chleba kosztował 7 tys. zł, a jajko przeszło 2,5 tys. zł za sztukę. Jedno jajko. Nominały i ceny jak w krajach tzw. Trzeciego Świata. Średnia płaca koło pięciu baniek.

Denominacja w 1995 roku, czyli wprowadzenie tzw. nowych polskich złotych, sprawiła, że poczuliśmy się, jakbyśmy przeskoczyli jedną nogą do tego wymarzonego, wyczekiwanego Zachodu. Za 10 tys. starych złotych otrzymaliśmy jedną monetę o wartości jednej nowej złotówki. I nadzieję, że zmierzamy w dobrym kierunku. Teraz jeszcze jakieś cywilizowane warunki kredytowania budowy mieszkań lub domów i już będzie u nas jak za Odrą i Nysą Łużycką, jak w Bawarii, tak przecież lubianej przez prezesa wicepremiera. Ale drugiej nogi nie udało się dostawić. Kolejne programy mieszkaniowe zdały się psu na budę. Jedynym wyjściem było zadłużenie się i wieloletnia spłata horrendalnych rat za trzypokojowe mieszkanie o metrażu kawalerki dla zachodnioeuropejskiego singla. Przez przeszło 30 lat nikomu do głowy nie przyszło, że jeśli nie zmieni się na rynku mieszkaniowym na lepsze, to wszelkie programy prorodzinne można sobie w buty włożyć. Dzieci z tego nie będzie, ale będziemy wyżsi.

Można by rzec, że zbyt duża inflacja i problemy mieszkaniowe to doświadczenie łączące kolejne pokolenia Polaków bardziej, niż np. świętowanie kolejnych historycznych rocznic zwycięstw i klęsk. I w sumie można by sobie nawet z tego pożartować, gdyby to nie było tak dojmująco smutne.

Jeden z Drugą;)