Kastet w tycie
Do tyty pierwszaka włożyć tylko słodycze, czy może jednak dołożyć kastet i ochraniacz na zęby? A może w koszty wrześniowej wyprawki dla gimnazjalisty wrzucić pudło prezerwatyw, środek na kaca i paralizator? Pewnie są rodzice, którzy mieli taki dylemat i ja im się nie dziwię. Przestępczość w szkołach rośnie od pięciu lat. Sytuację można opisać posiłkując się cytatami ze znanej komedii pt. „Kiler-ów 2-óch”. Wymuszenia, haracze, brawurowa jazda na komunijnym rowerku. W starszych klasach amfetamina – produkcja, dystrybucja, masturbacja. No i jeszcze gwałty na zlecenie. Bez zlecenia zresztą też. W czasie filmu zrywaliśmy boki, ale w rzeczywistości śmiesznie nie jest. Bezradni rodzice, bezradni nauczyciele, bezkarni przestępcy w krótkich spodenkach.
Przed kilku laty był taki minister edukacji, któremu na chrzcie dali Roman. Chłop może niezbyt sympatyczny i nie z mojej bajki, ale jeden z przytomniejszych na stanowisku szefa resortu edukacji w minionym dwudziestoleciu. I im dalej w szumiący las, tym bardziej to widać. Choć był ów Roman wyśmiewany w mediach, atakowany przez niosących kaganek nowoczesności, to jednak zdołał doprowadzić do chwilowego spadku przestępczości w szkołach. Jak to zrobił? Po prostu uznał, że w szkolnictwie konieczna jest ta odrobina konserwatyzmu, która precyzyjnie wskazuje jakie prawa i jakie obowiązki mają uczniowie i nauczyciele. Starał się powrócić do dawnej hierarchii wartości w szkole. Sztandarowym przejawem tego powrotu miały być uczniowskie mundurki i program „Zero tolerancji dla przemocy w szkole”.
Ale długo chłop nie porządził. Przyszedł nowy rząd i nowa ministra. Przemądrzała pani z Gdańska, praktykująca wcześniej w szkołach niepublicznych, postanowiła dokończyć dzieła mordowania polskiego szkolnictwa publicznego. Od roku dzieło dobijania rannego kontynuuje nauczycielka matematyki z Knurowa, ministra Szumilas. Kadencję wcześniej tworzyła duet ministerialny z przemądrzałą z Gdańska. Jeśli ktoś twierdzi, że ma jakieś urządzenie, które jest nie do zdarcia i nie da się zepsuć, to niech zaprosi do siebie obie panie, one udowodnią, że mogą to zepsuć z palcem w nosie. Gdyby stworzyć dla nich resort ciepłej wody w kranach, to spowodują, że po odkręceniu czerwonego kurka popłynie zimna woda, a po odkręceniu niebieskiego nic nie popłynie. I można im mówić, że to bez sensu. One stwierdzą, że to najlepsza metoda, aby oszczędzić na ciepłej wodzie, a my się nie znamy. To naprawdę zdolne bestie. Przecież widzieliście, co ów duet killerek szkolnictwa wyprawiał z podstawą programową, nową maturą, pchaniem sześciolatków do szkół.
Czasami mam wrażenie, że w tym szaleństwie jest metoda. Wydaje mi się, że większość reform edukacji w minionym dwudziestoleciu miała na celu zbudowanie takiego szkolnictwa publicznego, które będzie produkowało niezdolnych do cienia refleksji zjadaczy propagandy politycznej, urzędniczej i biznesowej. A żeby była pełna jasność, to nie tylko pańcie są temu winne. Kardynalny byk w polskim szkolnictwie został popełniony jeszcze w latach 90-tych ubiegłego wieku za rządów koalicji AWS-UW, czyli zrealizowanego w praktyce w PO-PiSu. W ramach reformatorskiego szaleństwa wprowadzano gimnazja, czyli doprowadzono do skupienia w jednym miejscu dzieci, które przeżywają szczytowy okres młodzieńczej głupoty, buty, pychy i uporu. A matołki, które się uparły, aby likwidować technika i szkoły zawodowe, powinny zostać wysłane do gimnazjum. Już im tam chłopaki z dziewczynami pokażą, jak to fajnie być klasową ofermą.
A gdzie byli rodzice, gdy forsowano to reformatolstwo? Tak, tak kochani rodzice. Prawdą jest, że na co dzień nie macie wpływu na to, co robią urzędnicy MEN. Ale gdzie byliście, gdy ich wybierano? Na wagarach, prawda?
Jeden z Drugą:)