Solidar Śląsko Dąbrow

Karać surowo, czyli skutecznie

W 1997 roku bochenek chleba kosztował 1,15 zł, kilogram ziemniaków 45 groszy, jajko 26 groszy, a litr benzyny 1,68 zł. Za strzyżenie męskie płaciło się u fryzjera 6,60 a za bilet do kina 5,50. Brzmi nieźle, prawda? Nie tak do końca, bo średnie wynagrodzenie wynosiło wówczas niecałe 1061 zł brutto, a płaca minimalna w styczniu ‘97 była równa 391 zł.

Zacząłem niniejszy felieton od tej historyczno-konsumenckiej wyliczanki, bo właśnie w 1997 roku wprowadzono obowiązujący do dzisiaj taryfikator mandatów, zgodnie z którym najwyższy mandat za jedno wykroczenie drogowe może wynieść 500 zł. Wówczas pięć stówek to była połowa średniej pensji brutto. Dzisiaj nie jest to nawet jedna dziesiąta.

Skutki inflacji taryfikatora z roku na rok są na polskich drogach coraz bardziej odczuwalne. Podróżując autem po tzw. konurbacji górnośląskiej nie da się przejechać kilkunastu kilometrów bez spotkania z drogowym chamstwem i kompletnym brakiem wyobraźni. Wyprzedanie na ciągłej, na przejściu dla pieszych, „na trzeciego”, wymuszanie pierwszeństwa, olewanie znaków drogowych, parkowanie gdzie i jak popadnie. Itp., itd., etc. Gdy zdarzy się kawałek drogi szybkiego ruchu lub nie daj Boże autostrady, jest jeszcze gorzej. Wyprzedzanie poboczem, jazda „na zderzaku” przy 140 km/h połączona z wściekłym mruganiem długimi i inne zachowania, które w ułamek sekundy mogą przerodzić się w tragedię.

Mimo to od niemal ćwierćwiecza kolejne ekipy rządzące, w obawie przed gniewu elektoratu, nie kiwnęły nawet palcem, by ucywilizować ruch drogowy w naszym kraju. Nie wiem, jak Was drodzy Czytelnicy, ale mnie takie podejście zwyczajnie obraża. Oznacza ono wszak, że politycy mają nas wszystkich za zgraję drogowych bandytów i/lub imbecyli, którzy nie rozumieją, że aby nie dostać mandatu, wystarczy nie łamać przepisów. Nic nie zapowiadało, że obecny rząd będzie pod tym względem inny.

Z tym większym niedowierzaniem przeczytałem, że resort infrastruktury przygotowuje się do zaostrzenia kar za łamanie przepisów ruchu drogowego. Od grudnia maksymalna wysokość mandatu ma wynosić nie 500, ale 5000 zł. Sam nie wiem, z czego bardziej się ucieszyłem. Z faktu, że może wreszcie na drogach będzie choć trochę normalniej, czy z tego, że ludzie wcale nie zareagowali na zapowiadane zmiany tak, jak obawiali się tego politycy od 25 lat. Nie słyszałem ani o jednym, choćby najmniejszym proteście czy demonstracji. Nawet w sieci pod artykułami dotyczącymi planowanych podwyżek przytłaczająca większość komentarzy da się streścić jednym słowem: „nareszcie”. Naprawdę znikoma część internautów wypisywała brednie w stylu, że większe kary dla drogowych bandytów to „zamach na wolność obywateli” lub „dojenie społeczeństwa”.

Powyższa proporcja w internetowych komentarzach jest bardzo budująca. Potwierdza ona tezę, że wbrew pozorom z naszym społeczeństwem nie jest jednak tak źle. Tzw. „normalsi”, czyli zwykli, rozsądni ludzie stanowią przytłaczającą większość. Krzykacze, oszołomy i zwyczajne matoły to margines, choć bardzo głośny. Wyłącznie ta hałaśliwość sprawia, że grupa ta wydaje się być znacznie większa, niż jest w rzeczywistości. To zupełnie jak na drodze. Z setek mijanych aut w pamięci zapada wyłącznie palant, który zajedzie ci drogę. Jak mawiał Jan „Kania” Kaniowski z filmu C.K. Dezerterzy: „Faktycznie, tak to już jest, że najszybciej na siebie zwraca uwagę idiota”.

Trzecią z Czwartą:)