Solidar Śląsko Dąbrow

Jeż za 1200 zł

Nasz kot, sierściuch złośliwy i niewdzięczny, się rozchorował. W związku z tym, że nigdzie nie pracuje, a nawet nie jest zarejestrowany w pośredniaku jako oczekujący na propozycje w zawodzie „łapacz myszy” lub pokrewnym, nie ma ubezpieczenia. Trzeba więc kocisko leczyć prywatnie. U weterynarza był tylko raz, we wczesnej młodości, u schyłku rządów AWS-UW. Późniejsze drobne dolegliwości typu kłaczek czy swędzenie w przełyku leczył domowymi sposobami, obgryzając kwiaty doniczkowe. Niestety, starość nie radość i teraz wizyty w placówce zwierzęcej opieki zdrowotnej (nie mylić z ZOZ) nie dało się uniknąć. Bronił się kłami i pazurami, ale przegrał. Został zapakowany do koszyczka jak święconka i przewieziony do poczekalni w renomowanej przychodni weterynaryjnej.

Daruję Szanownym Czytelnikom szczegółową relację z tego, co ów przedstawiciel gatunku buras mruczas u weterynarza wyprawiał. Robił w sumie to, na co i ja miewam ochotę podczas wizyty u lekarza, ale tego nie robię, bo po pierwsze częściej obcinam sobie pazury i kły mam tępe jak posłanki Nowoczesnej, a po drugie boję się zemsty konowała. Jak to u doktora, dużo ciekawsze wydarzenia działy się nie wewnątrz gabinetu, ale w kolejce.

Pomiędzy panią z chorym Burkiem, a panem z wyliniałym Mruczkiem, siedziała dziewczynka z zakatarzoną świnką morską, starsza pani z białym szczurem, który wyglądał jakby już widział światełko w tunelu, pani ze sparaliżowanym królikiem-miniaturką oraz pan z jakimś zamorskim jaszczurem. Brakowało tylko kogoś ze słoikiem z patyczakiem, który nie potrafi zmieniać się w patyk i akwarysty z rybką, która ma alergię na wodę.

Jak to w kolejce, wszyscy snuli opowieści o dolegliwościach, chorobach i operacjach swoich pupili. Jedynie pan z jaszczurem milczał, łypiąc okiem na prawo i lewo. Jaszczur zresztą też. Było dużo chęci wygadania się, dużo empatii i wzajemnego zrozumienia. Było też momentami zabawnie, gdy okazało się, że królik-miniaturka został sparaliżowany podczas próby dobrania się do suczki owczarka niemieckiego, czyli miłosnego uniesienia na wysokość, na której kończy się kręgosłup, a zaczyna ogon tego psa.

Największą sensację wzbudził jednak pacjent, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, a tym bardziej nie mogłem wiedzieć, że ludzie hodują to w domach i w dodatku prowadzają do weterynarza. Otóż w poczekalni przychodni pojawiła się pani z jeżem. Ale nie z takim jak myślicie. Nie tym z rysunków w książkach dla dzieci dźwigającym na kolcach koksę, renetę czy antonówkę. To był mały, biały jeż wielkości dziecięcej piąstki. Właścicielka wyjaśniła, iż jest to tzw. jeż pigmejski. Wszyscy się zachwycali, miziali stworka po kolcach i po brzuszku. Ze wstydem muszę przyznać, że zapragnąłem stać się właścicielem tego uroczego jeżyka. Zajrzałem w internety i okazało się, że w naszej ukochanej ojczyźnie właśnie rozwija się moda na hodowanie jeży pigmejskich. Potem przeczytałem, że można je kupić za równowartość płacy minimalnej netto z 2015 roku. To ostudziło moje zapędy. Wolę już, żeby o mnie mówili „ten brzuchaty związkowiec”, albo „ten pismak z tygodnika”, niż „tyn, co se jyża za tysiąc dwiesta kupił”.

A co do kota, którego dawno, dawno temu dostałem gratis, to po serii kroplówek i zastrzyków oraz wydrenowaniu domowego budżetu, wrócił do siebie, do ciemnego, ciepłego kąta za telewizorem.

Jeden z Drugą;)

 

Dodaj komentarz