Solidar Śląsko Dąbrow

E-hipokryzja

Kilka tygodni temu główny doradca premiera Borisa Johnsona ds. klimatu i współtwórczyni „zielonej” agendy Wielkiej Brytanii Allegra Stratton przyznała, że jeździ dieslem i nie zamierza zamieniać go na auto napędzane silnikiem elektrycznym. Pani Stratton potwierdziła tym samym to, co każdy rozsądnie myślący człowiek wie doskonale: elektryczne auta na obecnym poziomie technologicznym nie nadają się do normalnego użytku, jeśli zamierza się nimi jeździć dalej niż do sklepu i z powrotem.

Warto tutaj dodać, że wyznanie Stratton nie oznacza, że Zjednoczone Królestwo po Brexicie przejrzało na oczy i otrząsnęło się z zaczadzenia „zieloną propagandą”, w której Unia Europejska tkwi po uszy. Wielka Brytania z UE wyszła, ale nie porzuciła kierunku polityki klimatycznej panującej we Wspólnocie. Nie mamy tu więc do czynienia z cudownym nawróceniem, ale ze starą, dobrą hipokryzją.

Pani Stratton i rzesze jej podobnych doskonale wiedzą, że elektryczne auta mogą dzisiaj pełnić funkcję co najwyżej drugiego auta w rodzinie i to bogatej rodzinie, bo cena e-zabawki wielkości fiata seicento to ok. 100 tys. zł. Samochód napędzany silnikiem elektrycznym nie jest w stanie zapewnić nawet ułamka komfortu i funkcjonalności, jakie daje auto spalinowe. Dzisiaj jego głównym zadaniem jest zapewnienie posiadaczowi dobrego samopoczucia i prestiżu. Pozwala właścicielowi podbić swoje ego i widzieć samego siebie, jako osobę nowoczesną, świadomą ekologicznie, której leży na sercu los planety i polarnych misiów. A że obok elektrycznego malucha w garażu stoi wielgaśny SUV z trzylitrowym silnikiem diesla to już trudno. Czymś przecież jeździć trzeba.

Mimo gigantycznej promocji oraz ogromnych dopłat i przywilejów dla posiadaczy elektrycznych aut, sprzedają się one marnie nawet w najbogatszych krajach UE. W majętnych Niemczech do każdego e-samochodu dopłacają 9 tys. euro. Mimo to 9 na 10 nowych aut sprzedawanych w tym kraju to benzyniaki i diesle.

Od czego jednak mamy Komisję Europejską, która widząc, że marchewka nie działa, już przygotowała kij na tych, którzy nie chcą być nowocześni i zieloni. Zgodnie z zaprezentowanym niedawno pakietem „Fit for 55”, litr benzyny już za niespełna półtora roku będzie kosztował 8 zł. Nawet jeśli cena nie przekona opornych, to ich dni i tak są policzone, gdyż od 2035 roku sprzedaż samochodów z silnikami spalinowymi ma być całkowicie zakazana na terenie UE. Powtórzę: zakazana. I to by było na tyle, jeśli chodzi o opowieści, że auta elektryczne to po prostu kolejny etap rewolucji technologicznej i wyprą one z rynku silniki spalinowe, tak jak kiedyś pierwsze samochody wyparły konne zaprzęgi. To oczywista bzdura. Konie mechaniczne zastąpiły te prawdziwe nie dlatego, że ktoś zakazał podróżowania bryczką. Komputery zrewolucjonizowały świat, bo ludzie chcieli je kupować, a nie dlatego, że wycofano ze sprzedaży maszyny do pisania i liczydła.

Na koniec jeszcze słowo dopłatach do elektrycznych samochodów, bo są one kwintesencją prawdziwego celu całej europejskiej polityki klimatycznej. Średnia cena zakupu używanego samochodu w Polsce to obecnie 20 tys. zł. Z kolei średni wiek auta jeżdżącego po polskich drogach to według różnych danych od 15 do ponad 20 lat. Innymi słowy przeciętny Kowalski jeździ nastoletnim gruzem przywiezionym na lawecie z Zachodu. Kowalskiego nie będzie stać na zakup elektrycznego auta nawet, jeśli bardzo by tego chciał i dostałby rządową dopłatę. Kowalski dołoży się za to w podatkach do dopłaty, z której skorzystają najbogatsi. Sam zaś przesiądzie się na autobus, bo na benzynę po 8 zł za litr również nie będzie mógł sobie pozwolić. I do tego właśnie sprowadza się cała polityka klimatyczna UE, czy chodzi o motoryzację, czy o funkcjonujące wyłącznie dzięki dotacjom odnawialne źródła energii, czy o zabijanie podatkami i opłatami źródeł energii tanich i bezpiecznych, takich jak węgiel. To wszystko jest jednym wielkim transferem pieniędzy od biednych do bogatych. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, jest zwyczajnym hipokrytą, jak pani Stratton.

Trzeci z Czwartą:)