Solidar Śląsko Dąbrow

Chętnie bym uwierzył

Gdyby tak na spokojnie usiąść i zastanowić się, to jaki my właściwie mamy wybór? Z jednej strony koalicja socjalistów z liberałami, z drugiej koalicja liberałów z socjalistami. Tyle, że szersza…

I jeszcze to graniczące z pewnością podejrzenie, że w każdej z tych koalicji ogon będzie machał psem. W dodatku trudno oprzeć się wrażeniu, że gros startujących w wyścigu o stołki nie wie, jakie partia przed nimi stawia cele. Wyborcom też trudno się połapać, o co poszczególnym ugrupowaniom chodzi. Czy idą wygrać, przegrać, czy zremisować, a może jest im po prostu wszystko jedno, bo i tak myślami są już przy wyborach przedterminowych, które unieważnią ich obecne obietnice. To są wybory dla politycznych kibiców, albo wręcz kiboli, którzy nawet rodzinne uroczystości są w stanie zepsuć pokrzykiwaniem o polityce, politykach i świętych racjach jednych bądź drugich.

A ja bym chciał być potraktowany poważnie. Mnie te Wasze zabawy we wrogie drużyny irytują. Ja chcę wiedzieć, co zamierzacie zrobić i sam ocenię, czy jest to realne, czy mam do czynienia z mydleniem oczu lub kolejną kolejną próbą bezczelnego, wyborczego oszustwa.

Czasy są takie, że podejmując wyborcze decyzje, raczej nikt nie będzie roztrząsał, czy kandydat jest bardziej socjalistą, czy bardziej liberałem. Popularny niegdyś esej Leszka Kołakowskiego o konserwatywno-liberalnym socjaliście stał się zrozumiały wyłącznie dla wymierającej garstki czytelników pamiętających przełom lat 70. i 80 oraz ideologiczny bałagan po odzyskaniu przez Polskę wolności od ZSRR. Teraz liczy się logo partyjne i jego kolorystyka oraz wizualne wodotryski, a o jakiś spójny zestaw idei nikt nie dba.

Od lat mam poczucie, że jestem przedstawicielem tego pokolenia Polaków, o które żadna partia nie zabiegała i nie zabiega. Wszak ci z moich rówieśników, którzy mieli wyjechać za granicę po lepsze życie, wyjechali. I sprowadzili lub założyli tam rodzinę. Zaś ci, którzy zostali, z różnych względów – dom, rodzina, w miarę dobra praca lub kariera zawodowa niedostępna na emigracji – nigdzie się nie wybierają i jakoś lepiej, bądź gorzej, ale trwają. Od czasu do czasu wybuchną złością, bo brak mieszkania, albo brak pieniędzy na jego remont, bo często bez kredytu nie stać na nic poza elementarnymi potrzebami i te codziennie zmagania z ułomnościami usług publicznych, z ułomnościami prawa. Ale coś ich tu trzyma. Coś, czego nie podejmuję się zdefiniować. To sfera wiary, sfera imponderabiliów, a nie racjonalnej kalkulacji.

Moje pokolenie, a właściwie ta jego część, która w Polsce została, wciąż spłaca długi za wiarę, że jeszcze będzie przepięknie i że jeszcze będzie normalnie, i że nasze dzieci będą, żyjąc w Polsce, żyły w Europie. Nie mam żalu do świata, że nie stać mnie na posyłanie dzieci do prywatnych szkół. A że politycy mogą sobie na to pozwolić i tego się nie wstydzą? To w gruncie rzeczy nasza wina, że takich polityków wybieramy, że pozwalamy im na to, aby jedno z podstawowych zadań państwa traktowali tak, jak traktują.

Znakomita większość Polaków korzysta ze szkolnictwa publicznego. Tam się kształci, wychowuje, uczy żyć w społeczeństwie. To powinno być oczko w głowie każdej władzy. Powinno. Przykład z góry powiada, że to dla maluczkich, którzy nie potrafią łokciem zająć pozycji, przepchać się, skorzystać z tzw. znajomości, nie mają takich pieniędzy, by „rynkową” stawkę zapłacić. O innych dziedzinach „publicznej służby” nie wspomnę. Wszyscy wiedzą, za czym kolejki te stoją i do kogo. I pomyśleć, że trzydzieści parę lat temu ludzie wierzyli, że dzięki wolnym wyborom uda się to zmienić. I że podzielałem tę wiarę. Chętnie bym uwierzył ponownie, ale wystarczy rzut oka na nazwiska na listach wyborczych w moim okręgu… Choć i tak jest lepiej, niż w sąsiednich okręgach. Bo u mnie znalazł się na listach jeden kandydat, przy którym od biedy można postawić krzyżyk. Od biedy.

Jeden z Drugą;)