25 proc. budżetu domowego to wyżywienie
Zakup żywności i utrzymanie mieszkania są coraz większym obciążeniem dla naszych budżetów domowych. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że z roku na rok ubożejemy. Według opublikowanego przez GUS tzw. koszyka inflacyjnego w zeszłym roku przeciętny Polak przeznaczył na żywność 24,64 proc. swoich dochodów. Udział wydatków na żywność w budżetach domowych polskich rodzin rośnie już trzeci rok z rzędu. Podobnie rzecz się ma z opłatami za czynsz, prąd czy gaz. Ta pozycja w naszych budżetach domowych również w ubiegłym roku wzrosła z 20,84 do 21,70 proc.
Im biedniejsze społeczeństwo, tym większą część dochodów wydaje na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Innymi słowy, jedzenie i rachunki za mieszkanie to wydatki, z których nie da się zrezygnować. Skoro na te cele wydajemy proporcjonalnie coraz więcej, na inne rzeczy zostaje nam w portfelach coraz mniej pieniędzy. Coraz rzadziej możemy sobie pozwolić na zakup nowego telewizora, lodówki, wyjazd na wczasy czy choćby pójście z rodziną do kina. W ubiegłym roku udział wydatków na kulturę i rekreację w naszych budżetach spadł z 7,89 proc. do 6,36 proc. Mniej wydaliśmy też na wyposażenie mieszkania, zdrowie czy posiłki w restauracjach. – Wyjście do kina całą rodziną to co najmniej 100 zł. W sytuacji, gdy nasze pensje ledwo starczają na jedzenie i rachunki, a np. zakup podręczników czy nowych ubrań trzeba planować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, mało kogo stać na takie rozrywki – mówi pani Anna z Zabrza, która wraz z mężem wychowuje dwie córki.
Bardzo niskie i rosnące w żółwim tempie wynagrodzenia w Polsce sprawiają, że proporcjonalnie na zaspokojenie podstawowych potrzeb wydajemy znacznie więcej nie tylko od mieszkańców bogatych państw tzw. starej Unii, ale również od naszych sąsiadów z Europy Środkowo-Wschodniej. W ubiegłym roku przeciętny Niemiec wydał na żywność jedną dziesiątą swoich dochodów. Mieszkaniec Czech na ten cel musiał przeznaczyć 17 proc., a Węgier 20 proc. zarobionych pieniędzy.
Nasze wynagrodzenia są wciąż nawet czterokrotnie niższe od tych w najbogatszych państwach UE, a na wyrównanie poziomu płac z Zachodem raczej nie mamy co liczyć, nawet w kilkudziesięcioletniej perspektywie. Jeżeli nawet założymy, że w mozolnym tempie gonimy poziom życia państw tzw. „starej piętnastki”, to inne kraje z naszej części kontynentu robią to znacznie szybciej. W latach 2000-2010 przeciętne roczne wynagrodzenie brutto pracownika zatrudnionego na pełen etat w Polsce wzrosło z 6226 euro do 9435 euro, czyli o 52 proc. W tym samym czasie średnia krajowa w Czechach wzrosła o 145 proc., na Łotwie o 165 proc., na Węgrzech o 142 proc. a na Słowacji o 201 proc.
Brak perspektyw na wyraźną poprawę poziomu życia, w prostej linii prowadzi do decyzji o emigracji zarobkowej. Wg niedawnego badania instytutu Millward Brown 8 na 10 dorosłych Polaków zastanawia się nad wyjazdem. Po pierwszej wielkiej fali emigracji, która nastąpiła w wyniku otwarcia zachodnich rynków pracy dla pracowników z Polski, mamy do czynienia z drugą. Tym razem osoby, które już od kilku lat mieszkają za granicą ściągają tam swoich krewnych i znajomych. Dla młodych ludzi praca w Polsce przestaje być podstawowym, naturalnym wyborem. W pierwszej kolejności wiążą swoją przyszłość właśnie z emigracją.
Pan Adam pracuje w dużej zagranicznej firmie logistycznej. Dwa lata temu jego pracodawca zaproponował mu przeprowadzkę do Londynu. – Firma uznała, że bardziej opłaca się jej ściągnąć mnie razem z rodziną, niż utrzymywać biuro w Polsce. Robię dokładnie to samo co kiedyś, ale za kilkakrotnie wyższą pensję. Nawet uwzględniając wyższe koszty utrzymania, żyje mi się nieporównywalnie lepiej. W Polsce nie miałbym szans na takie warunki – zaznacza pan Adam.
Łukasz Karczmarzyk
wykres na podstawie danych Eurostatu